Andrew Michta, znany amerykański politolog i ekspert ds. bezpieczeństwa, mający zresztą polskie korzenie napisał, w związku z kryzysem na polsko – białoruskiej granicy, adresując swe słowa zarówno do liderów Zachodu jak i przywództwa państwa polskiego, że „jeśli wierzycie, iż macie do czynienia ze strategiczną rywalizacją w sytuacji kiedy wasz przeciwnik rozpoczął wojnę, to już przegraliście.”
„Strategiczna krótkowzroczność” Zachodu
Jak zauważa Michta, przez ostatnie kilka miesięcy media w państwach Zachodu poświęcały temu, co dzieje się na naszej granicy. niewiele uwagi - przede wszystkim z tego względu, że kryzys rozwijał się powoli i miał miejsce „gdzieś daleko na Wschodzie”, w krajach, o których mało się wie i na które na Zachodzie przyzwyczajono się nie zwracać większej uwagi.
Jednak ta strategiczna krótkowzroczność może okazać się, w opinii amerykańskiego eksperta, zgubna w swych skutkach dla świata Zachodu. W jego opinii, po tym jak Moskwa wysłała nad granicę Polski swe bombowce strategiczne i wojska powietrzno-desantowe na poligon pod Grodnem, a białoruski dyktator zaczął mówić o wspólnym białorusko – rosyjskim patrolowaniu granicy, kryzys przestał mieć charakter lokalny i wyłącznie związany z kwestią migrantów, a stał się elementem rosyjskiego planu gry wobec Zachodu.
Na czym on w dłuższej perspektywie polega? Michta nie ma wątpliwości. „Mówiąc prościej” – pisze - „Moskwa chce zarabiać – nie tylko uzyskując dodatkowe dochody z rosnących cen gazu, ale chce zapłaty w walucie politycznej, kiedy kluczowe państwa w UE uznają, że Federacja Rosyjska znów jest zarówno europejską potęgą, jak i potęgą będącą w stanie kształtować to, co dzieje się na kontynencie, zgodnie z własnymi upodobaniami”.
To jest główny cel realizowanej przez Moskwę operacji, w której narzędziem są zarówno migranci, ale też używanie europejskich wartości - do których należy zarówno ochrona własnych granic, jak i poszanowanie życia ludzkiego - przeciw nam.
Nord Stream 2 i połykanie Białorusi
Narzędziem tej nieregularnej wojny jest również Nord Stream 2, a także pełzające de facto połykanie Białorusi. Jeśli integracja wojskowa Mińska i Moskwy się dopełnią, a rosyjskie patrole znajdą się na granicy Białorusi z Polską, to nastąpią fundamentalnej natury zmiany geostrategiczne, choć formalnie nasz sąsiad wcale nie musi zostać inkorporowany i stać się częścią Rosji.
Okaże się wówczas - pisze amerykański uczony - że żadne rozwiązanie polityczne w Europie Środkowej bez udziału Rosji nie będzie już możliwe.
O to toczy się gra, której celem i narzędziem jest również izolowanie Ukrainy. Putin i Łukaszenka, jak argumentuje Andrew Michta, po prostu wyciągnęli wnioski z kryzysu europejskiego przywództwa roku 2015, kiedy to jak na dłoni okazało się, że elity kontynentu nie są w stanie znaleźć efektywnego kompromisu między polityką wartości, oznaczającej powiedzenie migrantom, że są mile widziani a polityką obrony suwerenności, której kluczowym atrybutem jest chęć i zdolność ochrony własnych granic. To wówczas - w 2015 roku - obserwując postawę państw pretendujących do miana liderów zjednoczonej Europy, Putin i Łukaszenka zrozumieli, jak argumentuje Michta, że wystarczy użyć europejskich wartości przeciw Europejczykom, budując diabelską dychotomię przyjmowania albo blokowania ludzkich strumieni migracyjnych, aby postawić liderów starego kontynentu wobec wyzwania z którym nie są sobie poradzić.
„Piłka jest po stronie NATO i UE”
„Więc dzisiaj” – kończy swe rozważania - „piłka jest po stronie NATO i UE: czy Zachód w końcu się podniesie, nałoży na Rosję i Białoruś sankcje, które przełamią ich ambicje (rezygnacja z Nord Stream 2 byłaby dobrym początkiem)? A może wszystko do czego będziemy zdolni to załamywanie rąk i deklaracje wyrażające zaniepokojenie, podczas gdy przemoc przeciwko granicom sojuszu rozpętana z Mińska i Moskwy nie słabnie?”
Diagnoza Michty jest w sumie dość pesymistyczna. Rosja rozpoczęła decydującą fazę batalii, której celem jest jej powrót - w charakterze rozgrywającego - do Europy, a państwa naszego kontynentu albo nie mają świadomości powagi sytuacji w której się znaleźliśmy, albo otwarcie sygnalizują Moskwie, iż nie mają nic przeciw scenariuszowi tego rodzaju. Co gorsza - choć amerykański badacz nie pisze tego wprost - ci, którzy są gotowi przeciwstawić się rosyjskiemu parciu na Zachód, nie znajdują wystarczającego wsparcia w Waszyngtonie, czego dowodem jest zgoda administracji Bidena na dokończenie przez Rosję i Niemcy Nord Stream 2.
Opinie Timofieja Bardaczowa
Warto ten pogląd skonfrontować z opiniami Timofieja Bardaczowa, dyrektora programowego Klubu Wałdajskiego, który w specjalnym wydaniu periodyku Rossija v Globalnoj Politikie poświęconego 30. rocznicy rozpadu ZSRR, zastanawia się, jak winny wyglądać relacje Rosji z sąsiadującymi z Moskwą krajami, jaki kształt, ujmując tę samą kwestię innymi słowami, winna mieć nowoczesna, na miarę XXI wieku, rosyjska ideą imperialna.
Rosyjski ekspert stawia intrygującą tezę. Otóż - jego zdaniem - Rosja jest zainteresowana zarówno okrzepnięciem państwowości organizmów, które wyłoniły się z ZSRR, jak i szerzej chciałaby sąsiadować z silnymi i dobrze zorganizowanymi państwami.
Teza ta może wydawać się paradoksalna, ale - aby dobrze pojąć sposób myślenia rosyjskiej elity strategicznej - warto podążyć za tokiem rozumowania Bardaczowa. Uważa on, że sąsiadowanie z silnymi państwami jest Rosji na rękę, bo alternatywy są mniej atrakcyjne. Moskwa musiałaby albo włączyć sąsiadujące z nią państwa do nowego projektu imperialnego, bo to byłaby jedyna możliwość kontrolowania sytuacji, albo godzić się na pojawienie się u jej granic państw upadłych, chronicznych ognisk niepokoju i chaosu. Mając do wyboru albo odbudowę tradycyjnego Imperium - na co współczesna Rosja w opinii Bardaczowa nie ma dziś ani chęci ani potencjału - albo godzenie się na destabilizację „bliskiej zagranicy” lub z drugiej strony sprzyjanie procesom krzepnięcia państwowości państw sąsiednich, Moskwa w jego opinii winna - bo leży to w jej interesie - wybrać tę drugą opcję.
Klucz do zrozumienia koncepcji leży jednak w definicji „silnego państwa”, do której odwołuje się rosyjski ekspert. Chodzi w tym ujęciu nie tylko o dobrze funkcjonującą maszynerię państwową ze wszystkimi atrybutami, ale również taki stan umysłu dominujących elit strategicznych, który uwzględnia realia. A tymi realiami jest uznanie faktu, że sąsiedzi Rosji graniczą z mocarstwem, które „gra w innej lidze” niż oni, ma swoje interesy i priorytety, z którymi należy się liczyć. Silne państwo w takim ujęciu to państwo w większości swych obszarów odpowiedzialności suwerenne, które podejmuje decyzje samodzielnie. W takim ujęciu Turcja jest państwem silnym, a Polska słabym. Nie dlatego, że dzieli nas przepaść potencjałów (bo tak nie jest), ale z tego powodu, że Ankara, w interpretacji Bardaczowa jest państwem suwerennym, a Polska mentalnie uzależnionym od Stanów Zjednoczonych.
W swych politycznych wyborach Warszawa, w jego opinii, kieruje się tyleż interesem własnym, co opiniami Waszyngtonu, a to każe Moskwie traktować Polskę w innych kategoriach - jako narzędzie amerykańskiej hegemonii. Uczestnicząc - a to jest niekwestionowanym faktem - w rywalizacji mocarstw, Rosja musi w związku z tym, aby utrzymać równowagę sił, zmniejszać możliwości oddziaływania Waszyngtonu w kluczowym dla niej regionie. Gdyby, hipotetycznie, Polska obrała drogę Turcji, czyli wyrwania się spod kurateli Stanów Zjednoczonych, to polityka Rosji mogłaby ulec pewnej korekcie, być bardziej elastyczna, mniej konfrontacyjna, choć nadal Moskwa nie miałaby zamiaru rezygnować z regionalnej dominacji.
Dlaczego? Przede wszystkim z tego względu, że różnica potencjałów a co za tym idzie dysproporcja siły, umożliwiłyby Moskwie uprawianie polityki balansowania, przyjaźni i rywalizacji, tak jak ma to miejsce w przypadku relacji Rosji i Turcji. Mamy w tym wypadku do czynienia z przewrotnym postawieniem kwestii „silnego państwa”, bo jego siła wydaje się być mierzona wyłącznie miarą skłonności wejścia w konflikt z własnymi sojusznikami, czyli z perspektywy Moskwy przede wszystkim Stanami Zjednoczonymi. W takim ujęciu Francja jest silniejsza od Niemiec, a każde z tych państw - silniejsze od Polski, ale nie dlatego, że mają większe gospodarki i potencjał demograficzny, lecz z zupełnie - jak widać - innego powodu.
Tej wizji ukształtowania przez Rosję swego otoczenia towarzyszy silnie akcentowane przez Bardaczowa przekonanie, że mimo dwóch rewolucyjnych zmian, którym podlegała ona w XX wieku, w istocie nie utraciła swego imperialnego potencjału. Tak się stało, bo nie oddzieliło się od Moskwy jej jądro państwowe, a jedynie obszary peryferyjne, które zresztą, jak głosi rosyjski ekspert zgodnie z rozpowszechnionym w jego kraju przekonaniem, były raczej ciężarem dla Imperium, ciężarem zmniejszającym jego możliwości.
Mocarstwowy status państwa
Po jelcynowskiej smucie Putin, opierając się na wykorzystaniu potencjału „państwowego jądra” Rosji, czyli Syberii, bo to ona decyduje o tym, że Moskwa jest Imperium, mógł odbudować mocarstwowy status swego kraju. To, że było to możliwe, tym bardziej - w opinii Bardaczowa - potwierdza tezę, że aby być nowoczesnym Imperium, Rosja nie potrzebuje akwizycji terytorialnych, nie musi połykać kolejnych państw.
Moskwa wywiera presję na Ukrainę i Gruzję nie dlatego - jak argumentuje - że jest zainteresowana odbudową ZSRR, ale w ten sposób chce doprowadzić do „korekty” polityki tych państw, którą postrzega jako potencjalnie groźną dla swych interesów. Sam fakt ich niepodległości nie jest - z punktu widzenia Rosji - problemem.
Trzeba dobrze rozumieć - argumentuje Bardaczow - naturę zmian geostrategicznych ostatnich dwóch lat. Pandemia doprowadziła z jednej strony do koncentrowania się liczących się międzynarodowych graczy na własnych sprawach, jak i do zjawiska większego poszanowania aktywów, którymi oni dysponują.
Z perspektywy małych państw peryferyjnych to fundamentalna zmiana. Oznacza bowiem, że dotychczasowe modele rozwojowe, polegające na „orientowaniu” na dużych graczy, przestają się liczyć. Duzi gracze albo zmieniają swe geostrategiczne priorytety, jak to ma miejsce w przypadku Stanów Zjednoczonych, albo mniej chętnie zaspokajają apetyty państw mniejszych. To oznacza, że w niektórych regionach świata powstaje „próżnia geostrategiczna” czy, jak to określa Bardaczow, „dzikie pola”. Znajdują się tam państwa, które utraciły lub tracą zewnętrznych patronów w postaci mocarstw, a chęć zajęcia pozycji sygnalizują nowi, ambitni gracze w rodzaju Turcji czy Iranu. Wzrost aktywności z ich strony i zmiana geostrategicznego statusu całych regionów świata (Bliski Wschód i Azja Środkowa są tu dobrymi przykładami), w gruncie rzeczy odpowiadają Rosji i jej wizji porządku międzynarodowego. Z tej prostej przyczyny, że rosyjskie elity dobrze czują się, prowadząc grę ze słabszymi partnerami, tak jak ma to miejsce na Bliskim Wschodzie, gdzie Rosja może wykorzystywać zarówno swój potencjał, jak i zdecydowanie i determinację w działaniu.
W efekcie powstają nowe, regionalne układy sił z udziałem Rosji, która nie dominuje co prawda, ale jest najsilniejszym graczem i nie dopuszcza - a to dla niej jest najistotniejsze - do uzyskania pozycji hegemonistycznej przez inne mocarstwo. Moskwa - prognozuje Bardaczow - będzie zainteresowana uzyskaniem tego rodzaju porządku międzynarodowego w pobliżu swoich granic i w tę stronę ewoluowała będzie rosyjska polityka.
Paradoksalnie, argumentacje Michty i Bardaczowa są zbieżne. Rosja nie zrezygnuje z presji, również siłowej, w tych regionach świata (a w Europie z pewnością), gdzie istnieje groźna z jej perspektywy sytuacja polegająca na trwaniu hegemonistycznego bloku Stanów Zjednoczonych.
W tym sensie obecny atak czy wojna, jak chce Michta, ma na celu zmianę polityki Polski, lub choćby tylko osłabienie państwa, które może w najbliższej przyszłości okazać się kluczowym dla sytuacji w Europie Środkowej, ale przede wszystkim dla przyszłości amerykańskiej obecności na naszym kontynencie. Rosyjskie elity postrzegają wysuwane przez Paryż hasło „suwerenności strategicznej Europy” przede wszystkim przez pryzmat jego potencjalnej antyamerykańskości, a postawę Berlina, który nie chce dokonywać twardych wyborów geostrategicznych i nadal jest zainteresowany biznesem z Chinami, w kategoriach czynnika osłabiającego europejską pozycję Stanów Zjednoczonych. Pozostaje Polska - państwo, które nie chce uznać rosyjskich pretensji do odgrywania roli czynnika dyktującego standardy w naszej części Europy, a jednocześnie jest zbyt duże i zbyt szybko się rozwija, aby je lekceważyć.
Dlatego trzeba przygotować się na to, że obecny atak nie jest ani ostatnim, ani nawet najsilniejszym.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/574488-rosyjski-plan-gry-przeciw-polsce-jaki-jest-cel-moskwy