Od ponad roku z różnych krajów świata docierają wciąż do Polski wiadomości o kolejnych przykładach wcielania w życie tzw. kultury unieważniania (cancel culture). Dowiadujemy się więc, że dewastowane są pomniki Waszyngtona, Lincolna i Churchilla, usuwane z programów nauczania dzieła Homera, Dantego i Szekspira, wymazywane z nazw ulic, placów i instytucji imiona Kolumba, Kiplinga, a nawet Hume’a.
Z jednego państwa na pewno brakuje tego typu wiadomości. Z Izraela. Nie słychać, by Izraelczycy okazywali publicznie wstyd za Mojżesza, Jozuego czy Dawida lub obalali pomniki Dawida Ben Guriona, Menachema Begina czy Goldy Meir.
A przecież zgodnie z logiką cancel culture powinni to robić, bo przecież biblijni Izraelici wytępili ludy kananejskie i zajęli ich ziemie. Mało tego: według dzisiejszej narracji Palestyńczyków, którzy sami siebie uważają za potomków Filistynów, Żydzi mieli powtórzyć to samo (choć może nie na tak wielką skalę) po II wojnie światowej. Wiele środowisk lewicowych na świecie powtarza dziś zresztą twierdzenie, że Izrael jest państwem rasistowskim, który dopuścił się ludobójstwa na rdzennej ludności arabskiej i w związku z tym powinien dokonać aktu skruchy oraz zadośćuczynienia.
A jednak Izraelczycy nie ulegają pedagogice wstydu. Nie przepraszają za Jozuego ani Haganę. Dlaczego? Ponieważ wiedzą, że cancel culture to przejaw nienawiści do własnej tradycji narodowej, czego konsekwencją jest podcinanie korzeni istnienia swojej wspólnoty etnicznej. Nie ma na świecie drugiego narodu, który miałby tak długie doświadczenie przetrwania w niesprzyjających warunkach jak właśnie oni. Jeśli więc odrzucają kulturę unieważniania, to wiedzą, co robią.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/573707-dlaczego-kultura-uniewazniania-nie-przyjela-sie-w-izraelu