Weekendowe Süddeutsche Zeitung informuje, że pod koniec tygodnia Amerykanie zwrócili się kanałami dyplomatycznymi do Berlina, Paryża, Londynu, a także dyplomacji Unii Europejskiej, w związku z koncentracją rosyjskich wojsk „na kierunku ukraińskim”.
W Berlinie amerykańscy dyplomaci mieli rozmawiać, zarówno z przedstawicielami rządu Merkel, jak i politykami reprezentującymi partie mające tworzyć nową koalicję rządową. Dziennik informuje też, że Amerykanie zażądali od Niemców aby ci wypełnili swe obietnice z lata tego roku i użyli gazociągu Nord Stream 2 w charakterze presji na Moskwę. Wydaje się to mało prawdopodobne, bo jak można przeczytać w Der Spiegiel relacjonującym rozmowy koalicyjne w kwestiach polityki zagranicznej, debatujący eksperci w ogóle nie mają się zajmować rosyjskim gazociągiem, bo przezornie kwestię tę wyłączono z agendy polityki zagranicznej i umieszczono w zestawie tematów, którymi zajmują się eksperci ds. energetyki. W materiale Speigla sporo jest też interesujących informacji na temat kształtu polityki zagranicznej przyszłego niemieckiego rządu. Po pierwsze Olof Scholz jest zwolennikiem kontynuacji obecnej linii, co oznacza, że nie można spodziewać się rewolucji, a jedynie w grę wchodzą zmiany natury kosmetycznej. Na poziomie personalnym również. Grupą negocjacyjną SPD kieruje Heiko Maas, rozmowy zresztą odbywają się w gmachu niemieckiego ministerstwa spraw zagranicznych. Maas, mimo, że najprawdopodobniej nie zostanie szefem resortu, choć to nie jest jeszcze do końca przesądzone, być może obejmie ministerstwo obrony. Grupą negocjacyjną FPD kierują Alexander Graf Lambsdorff, dyplomata i wieloletni poseł do Parlamentu Europejskiego, zwolennik jak mówił w wywiadzie dla Klubu Jagiellońskiego europejskiego państwa federalnego ale jednocześnie polityk, którego nie można posądzić o złudzenia względem Rosji. Jeśli zaś chodzi o zespół negocjacyjny formacji Zielonych, to mamy do czynienia de facto z tandemem, formalnie na jego czele stoi Omid Nouripour, ale niemało do powiedzenia ma również urodzona w Legnicy Agnieszka Brugger. W kluczowych kwestiach które są dyskutowane, tj. jak wyglądać winna niemiecka polityka wobec Chin i jaka jest przyszłość udziału Berlina w programie nuclear sharing nie osiągnięto jeszcze porozumienia. W tej ostatniej sprawie linie podziału przebiegają również wewnątrz negocjujących formacji. I tak reprezentujący lewe skrzydło SPD Rolf Mützenich, znany zwolennik denuklearyzacji Niemiec, w wywiadzie dla radia publicznego opowiedział się za „moratorium” na podjęcie decyzji w tej kwestii. Zaproponował aby podjęcie decyzji „zamrozić” na 5 lat. W praktyce oznacza to, że problem rozwiązałby się sam, bo z 85 myśliwców Tornado tylko 15, zdaniem Spiegla jest sprawnych, pozostałe służą jako „magazyn” części zamiennych. Inne relacje są jeszcze bardziej pesymistyczne. Mówi się zarówno o kaskadowo rosnących kosztach napraw i przeglądów technicznych tych przestarzałych już maszyn (w 2019 roku miało to być 900 mln euro), jak i o tym, że faktycznie sprawnych jest zaledwie 8 do 12, pozostałe przechodzą niekończące się procesy napraw i przeglądów. Zarówno Olof Scholz, jak i pragmatycznie nastawiona liderka Zielonych Annalena Baerbock, chcą podobno, jak relacjonuje Spiegel, aby Niemcy zakupiły nowe myśliwce zdolne do przenoszenia ładunków jądrowych, ale mają w tej kwestii silną opozycję w swoich formacjach. Wolni Demokraci, tradycyjnie proatlantyccy, nie zajęli w tej kwestii stanowiska publicznego. W innych kwestiach, jak relacjonują dziennikarze również można mówić o znaczących różnicach. I tak Zieloni są znacznie mniej, nawet w porównaniu do Socjaldemokratów proatlantyccy. Sprzeciw ich negocjatora miała ponoć wzbudzić propozycja zapisania w umowie zgody na „politykę odstraszania”, bo sformułowanie to, jak miał zaznaczyć reprezentant Zielonych jest „zbyt konfrontacyjne”. W innych, kluczowych kwestiach, jak choćby wielkość wydatków na obronność, zdaniem dziennikarzy Spiegla faktyczna decyzja nie zostanie podjęta w toku rozmów koalicyjnych a dopiero później, kiedy nowy rząd będzie mierzył się z rzeczywistością i starał zrealizować programy reform, w tym wymagające znacznych nakładów, społecznych. Wolfgang Ischinger, szef Monachijskiej Konferencji Bezpieczeństwa, związany z Chadecja były ambasador Niemiec w Stanach Zjednoczonych, powiedział, komentując przebieg negocjacji koalicyjnych, że najprawdopodobniej w dyskutowanym dokumencie znajdą się sformułowanie dość oględne, na tyle kompromisowe, aby wszyscy mogli się z nimi zgodzić. Oznacza, to, że realne problemy rozwiązywał będzie „w marszu” rząd Olofa Scholze. Wskazywałoby to raczej na zwycięstwo polityki kontynuacji, niźli postawienie, w sprawach zagranicznych, na przełom.
Wracając do kwestii zasadniczej, tj. pytania, czy w istocie Rosjanie ściągają wojska nad granicę z Ukrainą, o czym pisały amerykańskie media w rodzaju Washington Post, Politico czy Foreign Policy, to mamy do czynienia z ciekawą sytuacją. Otóż Amerykanie twierdzą, że w istocie tego rodzaju koncentracja ma miejsce, a Ukraińcy mówią, że mamy do czynienia z „fake newsem”, elementem wojny psychologicznej prowadzonej przez Moskwę i w istocie niczego nadzwyczajnego nie zaobserwowano w ostatnim czasie.
CNN informowało nawet, że William Burns, szef CIA został wysłany do Moskwy przez prezydenta Bidena po to aby poinformować Rosjan, że Stany Zjednoczone obserwują koncentrację wojsk i są tym poważnie zaniepokojone. Burns pojechał do rosyjskiej stolicy rozmawiać z sekretarzem Rady Bezpieczeństwa Patruszewem i szefem wywiadu zagranicznego Naryszkinem, zarówno dlatego, że kieruje CIA jak i z tego powodu, iż w przeszłości był amerykańskim ambasadorem w Moskwie. Realizował zatem, jak argumentują dziennikarze, podwójną wywiadowczo – dyplomatyczną misję, której głównym celem było przekonanie Rosjan aby „nie szli tą drogą”. CNN informuje również, że Burns już po swoim pobycie w Moskwie rozmawiał telefonicznie z prezydentem Ukrainy, gdzie udał się też specjalny wysłannik Departamentu Stanu. Z perspektywy amerykańskiej, sprawa jak widać wygląda bardzo poważnie, co zresztą potwierdził John Kirby, rzecznik prasowy Pentagonu mówiąc pod koniec minionego tygodnia, że nie mamy do czynienia ze zwyczajnymi ruchami wojsk rosyjskich, wręcz przeciwnie, skala tego co się dzieje jest „nadzwyczajna”.
Jednak reakcja Ukrainy była zastanawiająca. W oficjalnym komunikacie tamtejsze Ministerstwo Obrony wskazywało, że doniesienia o koncentracji rosyjskich wojsk mają charakter „operacji informacyjno-psychologicznej” a obserwowane ruchy nie dają powodu do niepokoju. W podobnym tonie wypowiedział się Ołeksij Daniłow, sekretarz ukraińskiej Rady Bezpieczeństwa i Obrony, mówiąc w wywiadzie dla Radio Wolna Europa, że media piszące o koncentracji rosyjskich wojsk „dezinformują” a opublikowane zdjęcia satelitarne nie są żadną rewelacją, bowiem rosyjskie oddziały w tym miejscach są już od dawna. Jednak kilka dni później Anna Malar, wiceminister obrony, powiedziała, iż Ukraina spodziewa się tego, że Rosja zwiększać będzie koncentrację swych oddziałów blisko granicy, zaś eskalacji tego procesu można spodziewać się w grudniu i styczniu.
Można odnieść wrażenie, że zaniepokojenie koncentracją rosyjskich wojsk jest wyczuwalne bardziej w Waszyngtonie niźli w Kijowie. Możemy mieć do czynienia zarówno z pomyłką amerykańskich analityków, jak i z próbą wykorzystania, a może wręcz wykreowania, sytuacji celem „dyscyplinowania” przez Stany Zjednoczone europejskich sojuszników. Skala podjętych działań dyplomatycznych skłania do drugiego wniosku i zdaje się również świadczyć o tym, że póki co, nic w relacjach atlantyckich nie jest pewne, stanowiska dopiero się kształtują i najważniejsze decyzje dopiero przed nami.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/573037-waszyngton-zaniepokojony-dzialaniami-ktorych-nie-ma