W amerykańskich środowiskach strategicznych trwa właśnie dyskusja na temat przyszłości NATO i napięciom jakim podlegać mogą więzi atlantyckie. Walor tej debaty, którą warto obserwować, polega na tym, że uczestniczący w niej eksperci przestali owijać w bawełnę, w sposób otwarty, można rzec, iż „po wojskowemu” opisują nową sytuację geostrategiczną w której znalazły się Stany Zjednoczone a w konsekwencji również Europa.
Elbridge Colby, zastępca Sekretarza Obrony w administracji Trumpa, jeden z autorów przyjętej w roku 2018 Strategii Obrony, który ostatnio opublikował książkę The Strategy of Denial: American Defense in an Age of Great Power Competition, żywo dyskutowaną w Stanach Zjednoczonych mówi w wywiadzie, że głównym problemem, przed którym obecnie stoi Ameryka, to niedostosowanie jej polityki do strategicznego wyzwania, jakim jest rosnąca potęga Chin dążących do zdobycia pozycji hegemona w Azji. Przejawia się to w tym, że Stany Zjednoczone nadal kontynuują politykę wojskowej obecności w różnych częściach świata, w tym w takich, które w latach zimnej wojny były kluczowymi dla jej interesów, jak Europa czy Bliski Wschód. Tylko, że Ameryka nie ma już sił pozwalających na to, aby być obecna wszędzie. Musi zmierzyć się z realiami i zdaniem Colbiego ta przemiana właśnie się na naszych oczach dzieje. Oznacza to, że Stany Zjednoczone będą koncentrować swe siły i środki na walce z głównym, czyli z chińskim, zagrożeniem. To przesunięcie geostrategicznych akcentów wymusi, niezależnie od deklaracji politycznych, koncentrację na regionie Indo–Pacyfiku. Przede wszystkim dlatego, że inaczej nie da się powstrzymać chińskiego pędu do dominacji, a z kolei zdominowanie przez Pekin Azji, najszybciej rozwijającego się i już najbogatszego kontynentu w świecie, umożliwi Chinom zbudowanie swej ekskluzywnej sfery wpływów, co oznacza wyrzucenie stamtąd Ameryki. W takiej sytuacji jest tylko kwestią czasu, kiedy Pekin zagrozi kontynentowi amerykańskiemu, ale wtedy będzie już zbyt późno aby cokolwiek zrobić i pozostanie jedynie uznanie chińskiej dominacji w świecie. Skończy się nie tylko epoka liberalizmu i zachodnich wartości, ale wolność w skali światowej podlegała będzie znacznym ograniczeniom a amerykańska wyjątkowa pozycja przejdzie do historii. A zatem przemianę amerykańskiej strategii wymuszają Chiny, a nie zmiana sposobu myślenia waszyngtońskich elit. Ta sytuacja zmusi i już zmusza zdaniem Colbiego, amerykańskie elity do dokonania wyborów. Chodzi o geostrategiczną obecność i wojskowe zaangażowanie. Ich unikanie albo odwlekanie, w opinii amerykańskiego stratega, prowadzić będzie do narodowej katastrofy. Stany Zjednoczone winny zatem i to się jego zdaniem właśnie staje, zacząć myśleć strategicznie. Nie chodzi w tym wypadku o sformułowanie jakiegoś „sprytnego planu” jak pokonać Chiny, ale o zbudowanie tego co można określić mianem ram strategicznych – czyli systemu oceny sytuacji, określenia priorytetów i sformułowania jasnej hierarchii w zakresie dokonywanych wyborów. Punktem wyjścia musi być żelazna zasada amerykańskiej „wielkiej strategii” mówiąca o tym, iż zagrożeniem dla interesów amerykańskich jest próba zdominowania któregokolwiek z kontynentów przez lokalnego gracza. Obecnie taka możliwość jest jedynie w Azji, Europa zdaniem amerykańskiego eksperta wolna jest, w związku z wyrównanymi potencjałami Rosji i państw Zachodu, od zagrożenia tego rodzaju. Chiny już są najsilniejsze na kontynencie w którym powstaje 40 proc. światowego GDP, a co gorsze inni gracze regionalni, zarówno z racji swego położenia geograficznego jak i doświadczeń historycznych (utrudnia to politykę choćby Japonii) mogą stanąć wobec nieprzezwyciężalnych problemów w stworzeniu sprawnie działającej koalicji, która byłaby zdolna powstrzymać chińskie ambicje. Tego rodzaju roli, budowy siły blokującej chińską hegemonię, muszą, dbając o własne interesy, podjąć się Stany Zjednoczone. Jednak twórca koalicji, siłą rzeczy składającej się z państw związanych ze sobą tylko jednym czynnikiem, w tym wypadku obawą przed rosnącą pozycją Pekinu, musi dołożyć wiele wysiłków aby partykularne interesy, również stosowanie przez Chiny „strategii salami”, nie przeważyły. Głównym argumentem, jakimi się w takich sytuacjach posługuje państwo konstruujące wielostronny alians musi być wiarygodność własnego zaangażowania. Tak jak to było w Europie po II wojnie światowej, do której Amerykanie musieli przybyć, gdzie musieli walczyć, ginąć i pozostać, aby stworzony przez nich alians przetrwał. Taka sama logika będzie teraz działać w Azji, a już nie w Europie. W połączeniu ze skalą wyzwania i kurczącymi się zasobami będącymi do dyspozycji Waszyngtonu, wymusi to faktyczne, odejście Ameryki z Europy. Jeśli konflikt z Chinami wejdzie w gorącą fazę, to proces ten ulegnie przyspieszeniu. Gdyby wówczas i w Europie, np. na jej wschodniej flance, zaczął się konflikt wojenny, to Stany Zjednoczone nie tylko nie będą w stanie przyjść nam z pomocą, ale wręcz, jak z rozbrajająca szczerością mówi Colby, winny nawet oszczędzać amunicję, nie wysyłając jej na stary kontynent. Będzie im bowiem znacznie bardziej, z punktu widzenia interesów narodowych, potrzebna ona w Azji. Takie są realia współczesnej geostrategii i Europa winna zrozumieć co się dzieje.
W gruncie rzeczy w podobnym tonie, na łamach periodyku 1945 wypowiada się Andrew Michta dziekan Wydziału Studiów Strategicznych i Bezpieczeństwa w European Center for Security Studies. W jego opinii to co się obecnie dzieje w relacjach świata Zachodu z Chinami i w związku z coraz bardziej asertywną polityka Moskwy winno być „dzwonkiem alarmowym” dla europejskich przywódców i skłonić ich, zanim będzie zbyt późno, do poważnego podejścia do kwestii własnego bezpieczeństwa. Zdaniem Michty wojna między Stanami Zjednoczonymi a Chinami jest dziś bardziej prawdopodobna niźli kiedykolwiek od lat 50-tych, czyli od czasów konfliktu o Cieśninę Tajwańską. Jeśli wojna wybuchnie, to jej stawką będzie nie tylko zmiana architektury bezpieczeństwa w Azji ale cos znacznie istotniejszego.
Jeśli Chiny zdołają zdyskredytować amerykańskie gwarancje bezpieczeństwa dla Tajwanu – argumentuje Andrew Michta - (to wówczas) architektura bezpieczeństwa w regionie Indo-Pacyfiku rozpadnie się, odbijając się echem od pozycji Stanów Zjednoczonych w innych teatrach.
W tej sytuacji zadziwiające jest, argumentuje amerykański ekspert, do jakiego stopnia elity największych państw europejskich nie chcą przyjąć do wiadomości tej w gruncie rzeczy prostej konstatacji. Ta krótkowzroczność europejskich elit, wyrażająca się w niemieckich dealach energetycznych z Putinem czy francuskimi skłonnościami do flirtowania z rosyjskim reżimem już doprowadziła do tego, że Rosja wróciła do europejskiej polityki, jako jeden z czynników gry. Co gorsze, jak zauważa Michta, rosnąca asertywność Moskwy nie powoduje zwiększenia gotowości głównych państw europejskich do jej powstrzymywania, ale raczej wywołuje skłonność „zarządzania” relacjami z Putinem. Jakie są skutki tego podejścia?
W rzeczywistości – argumentuje Michta - jedynymi krajami na kontynencie, które zainwestowały znaczne środki w swoje siły zbrojne, są te, które były niegdyś podbite i okupowane przez Związek Radziecki, z Polską na czele.
Jeśli w takiej sytuacji wybuchnie wojna w Azji, to doświadczymy „takiego poziomu szczerości w relacjach atlantyckich, którego nie obserwowaliśmy od czasów II wojny światowej”. Na czym ta szczerość będzie polegać?
„To nie ze względu na projekt strategiczny – pisze Andrew Michta - ale z samej konieczności, Indo-Pacyfik w dającej się przewidzieć przyszłości przykuwać będzie pełną uwagę Ameryki, ze szkodą dla Europy. Stworzenie trójstronnego paktu bezpieczeństwa AUKUS, obejmującego Australię, Wielką Brytanię i Stany Zjednoczone, jest tylko najbardziej oczywistym przejawem strategicznego dostosowania się Ameryki do sytuacji w Azji. Pokazuje również, że Waszyngton szuka praktycznych rozwiązań w zakresie powstrzymania chińskiego ekspansjonizmu, popartych realną potęgą militarną i politycznym zaangażowaniem. W czasie prawdziwego kryzysu, gdy w grę wchodzą żywotne interesy, dyplomatyczne subtelności szybko znikają, o czym świadczy niedawna sprzeczka między Paryżem a Waszyngtonem w sprawie unieważnienia przez Canberrę zawartej z Francją umowy o łodziach podwodnych.
Jeśli zatem wojna w Azji wybuchnie to skończą się uprzejmości i „nasi europejscy sojusznicy powinni oczekiwać bardziej dosadnych rozmów i bezpośrednich zapytań ze strony Stanów Zjednoczonych, jeśli chodzi o bezpieczeństwo narodowe i obronę”. Tak się stanie, bo po 20 latach cięć budżetowych i koncentrowaniu się na operacjach antyterrorystycznych, stan amerykańskich sił zbrojnych, argumentuje Michta, jest taki, że są one w stanie toczyć tylko jedną wojnę z przeciwnikiem o porównywalnej sile i krótkie, ograniczone co skali i czasu, operacje na innym teatrze działań wojennych. A to oznacza, mówiąc wprost, że otworzy się „okienko możliwości” dla Władimira Putina, który może chcieć wówczas podyktować swoje warunki. To wszystko razem wzięte oznacza, zdaniem Michty, że już niezauważalnie dla opinii publicznej, weszliśmy w czas nowych relacji atlantyckich. Stany Zjednoczone są nie tylko zmęczone niekończącymi się dyskusjami wśród ich europejskich sojuszników w kwestii konieczności wydatkowania przez nich 2 proc. PKB na swoje bezpieczeństwo. Nie o zmęczenie zresztą tu idzie, ale o geostrategiczną konieczność. Dziś NATO musi zdecydować czy będzie realną siła militarna zdolną do odparcia agresji czy klubem dyskusyjnym w którym bez przerwy debatuje się nad oczywistymi sprawami. Realia się zmieniły. Podsumowując Michta pisze, że Europa jest nadal bezbronna. Wojna z Chinami o kontrolę nad Tajwanem, siłą rzeczy oznacza odejście Ameryki z Europy i „okienko możliwości” dla Putina.
Jeśli tak się stanie – konkluduje swe wystąpienie amerykański ekspert - a europejscy sojusznicy nie powstrzymają Rosji, to wówczas system międzynarodowy zbudowany po 1945 r. ulegnie implozji, pozbawiając znaczenia istniejące instytucje i normy, które dobrze służyły Zachodowi przez ostatnie siedemdziesiąt lat. Ciężar spoczywa zatem na europejskich sojusznikach Ameryki: czy podejmą kroki, jeśli chodzi o odbudowę potęgi militarnej NATO?
Michta kończy swój artykuł pytaniem o charakterze retorycznym, ale jego przesłanie jest oczywiste – możemy mieć do czynienia z załamaniem się porządku światowego, który dobrze obsługiwał interesy kolektywnego Zachodu. Jeśli tak się stanie to będzie to wynik krótkowzroczności europejskich elit, które zresztą mają szanse najbardziej ucierpieć w wyniku takiego rozwoju zdarzeń. Ameryka sobie poradzi, ale czy Europa również?
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/571635-z-ameryki-slyszymy-twarde-ostrzezenia-dla-europejczykow