Robin Niblett, dyrektor brytyjskiego think tanku Chatham House pisze w „Foreign Affairs”, że to co się stało w Afganistanie nie wstrząśnie systemem sojuszy Stanów Zjednoczonych i ich nie nadwyręży, przede wszystkim z tego powodu, że partnerzy Waszyngtonu zdają sobie sprawę, że teraz Ameryka potrzebuje ich bardziej niźli kiedykolwiek w przeszłości.
Odważny to pogląd, zwłaszcza jeśli śledzi się reakcje europejskich polityków i kręgów eksperckich, tym bardziej argumentacja Nibletta warta jest przytoczenia. Jak słusznie zauważa brytyjski analityk fiasko amerykańskiej interwencji w Afganistanie, postrzegane przede wszystkim przez pryzmat chaotycznej i źle przygotowanej ewakuacji, wywołało szok, niedowierzanie a nawet wściekłość w europejskich stolicach. Stało się tak co najmniej z kilku powodów. Po pierwsze europejscy partnerzy Waszyngtonu nie byli konsultowani przez administrację Bidena w kluczowej sprawie jaką była decyzja o terminie wycofania. Na ostatnim szczycie NATO, kilka państw, w tym Wielka Brytania i Włochy, ważni alianci Stanów Zjednoczonych w Europie, ostro występowali przeciw tej decyzji, co jednak nie wpłynęło na determinację Białego Domu. Nietrudno zatem zrozumieć, że europejscy liderzy poczuli się w pewnym sensie oszukani, z pewnością opuszczeni przez Amerykę, co pogłębiło nieufność po obu stronach Atlantyku zapoczątkowaną polityką administracji Trumpa. Co więcej, tempo ofensywy Talibów ugruntowało w Europie wątpliwości czy kompetencje amerykańskich służb specjalnych i dyplomatów, a przecież wraz z objęciem władzy przez Bidena mieli do służby państwowej wrócić fachowcy, są w istocie godnymi zaufania.
Kryzys w relacjach atlantyckich? Niekoniecznie
Jednak w opinii Nibletta, fiasko interwencji w Afganistanie i źle przygotowany, a nawet chaotyczny odwrót Amerykanów nie zwiastują kryzysu w relacjach atlantyckich, bo w nowej rzeczywistości międzynarodowej, charakteryzującej się większą liczbą ognisk zapalnych i wyzwań, dotychczasowi partnerzy będą potrzebować siebie nawzajem bardziej a nie mniej, i to jest najlepszą gwarancją utrzymania spoistości obozu Zachodu.
Jednak najpierw należy zrozumieć naturę zwrotu w polityce zagranicznej Stanów Zjednoczonych. Niblett proponuje aby poważnie traktować deklaracje obecnej administracji, iż chce uprawiać politykę zagraniczną w interesie amerykańskiej klasy średniej. Oznacza to, w jego opinii, większe skupienie się na wewnętrznych korzyściach jakie są efektem międzynarodowego zaangażowania Waszyngtonu. Ale dlaczego na tej podstawie, i tu brytyjski ekspert stawia kluczowe, również z naszego punktu widzenia pytanie, amerykański przedstawiciel klasy średniej, czy szerzej, podatnik, ma być w większym stopniu zainteresowany bezpieczeństwem Litwy, Łotwy czy Tajwanu, niźli Afganistanu? Jeśli Biden z taką łatwością w swym ubiegłotygodniowym wystąpieniu uzasadniając decyzję o ewakuacji amerykańskich żołnierzy z Kabulu oskarżył rząd prezydenta Ghani o to, że lojalne mu służby nie chciały walczyć o swą wolność, to co może powstrzymać Bidena, pyta Niblett, przed podobnym postawieniem sprawy zwłaszcza wobec tych sojuszników z NATO, którzy wydają niewiele ponad 1 proc. PKB na swe bezpieczeństwo?
W opinii brytyjskiego eksperta są przynajmniej trzy powody pozwalające sądzić, że w przypadku Europy Stany Zjednoczone uprawiać będą zupełnie inną politykę. Po pierwsze, ewakuację Afganistanu, z czym zgadzają się niemal wszyscy eksperci, należy uznać za potwierdzenie strategicznego zwrotu w amerykańskiej polityce zagranicznej. Traci na znaczeniu szeroko rozumiany Bliski Wschód, gdzie zaangażowanie Stanów Zjednoczonych będzie maleć a strategicznym staje się rywalizacja z równorzędnymi przeciwnikami, przede wszystkim z Chinami, ale również Rosją. Podobne przysunięcie akcentów było już wyraźne za czasów administracji Trupa, ale, jak argumentuje Niblett, w przeciwieństwie do swego poprzednika Joe Biden zdaje sobie sprawę, że tę rywalizację Ameryka może przesądzić na swoją korzyść wyłącznie współpracując z sojusznikami, bez nich ma mniejsze szanse. To przeświadczenie fundamentalnie zmienia relacje atlantyckie, powodując, że Waszyngton w znacznie większym stopniu gotów jest zabiegać o ich trwałość.
Europejscy sojusznicy Waszyngtonu odgrywają kluczową rolę w tej strategii
— pisze Robin Niblett.
Oczywiście nie ze względu na swoje położenie geograficzne, ale ze względu na istotne powiązania Chin z europejskimi gospodarkami oraz ze względu na silny głos krajów europejskich w instytucjach wielostronnych, w których Chiny próbują zmienić globalne zasady handlu, inwestycji i zarządzania technologią. Podział transatlantycki osłabia politykę Stanów Zjednoczonych wobec Chin, podczas gdy zaangażowanie USA w stosunki transatlantyckie pomaga zapewnić sobie europejskie wsparcie.
W istocie mamy do czynienia z czymś w rodzaju „targu” między Europą a Stanami Zjednoczonymi, na który zgadza się administracja Bidena. Ceną za europejskie poparcie dla polityki „powstrzymywania Chin”, która musi mieć też wymiar gospodarczy i technologiczny jest kontynuowanie zaangażowania Ameryki w ochronę Europy przez rosyjskim rewizjonizmem, który na starym kontynencie jest postrzegany jako większe zagrożenia niźli rosnąca potęga Chin.
Po drugie, jak argumentuje Niblett, porażka w Kabulu zaczęła być, wbrew intencjom amerykańskiej administracji, porównywana do chaotycznej ewakuacji Sajgonu w 1975 roku. To zaś winno skłonić w najbliższym czasie ekipę Bidena do pokazania siły Stanów Zjednoczonych, po to aby udowodnić, że nie może być mowy o przegranej. W praktyce, również w związku z wagą dla amerykańskiej strategii więzi atlantyckich, oznaczać to będzie, w opinii Nibletta, większą skłonność Waszyngtonu aby wsłuchiwać się w głosy liderów państw europejskich, podobnie jak większe zaangażowanie w gwarantowanie wolności żeglugi czy działanie na rzecz wzmocnienia współpracy z Indiami.
Brak alternatywy dla Europy
Trzecim argumentem na rzecz tezy, że będziemy mieć w najbliższej przyszłości do czynienia z korzystnym wpływem afgańskich doświadczeń na siłę europejsko-amerykańskiego sojuszu jest brak politycznej alternatywy po stronie Europy. Jej stolice zbyt duża zainwestowały, w opinii Nibletta, w sukces administracji Bidena, aby teraz zacząć wykonywać nerwowe ruchy czy wręcz ryzykować nadwątleniem więzi atlantyckich. Brytyjski ekspert dostrzega zagrożenie związane z faktem, iż amerykańska porażka w Afganistanie wzmocni europejski obóz zwolenników większej „autonomii strategicznej”, ale jest zdania, że nieuchronne zmiany raczej będą prowadziły do przekształcenia relacji atlantyckich w układ o bardziej partnerskim charakterze, w którym interesy i zdanie Europy liczyło się będzie bardziej niźli w przeszłości. W tym sensie „autonomia strategiczna” starego kontynentu jest raczej uzupełnieniem i wzmocnieniem siły, a nie alternatywą, wobec tego co zwykliśmy określać mianem kolektywnego Zachodu.
Oczywiście wielką niewiadomą jest na razie to, w jaki sposób przeciwnicy Stanów Zjednoczonych, przede wszystkim Chiny oraz Rosja będą starały się wyzyskać wielkie upokorzenie Ameryki czego byliśmy w ostatnich dniach świadkami. To, że będą się starały, nie ulega zdaniem brytyjskiego eksperta wątpliwości. Tak jak porażka w Wietnamie nie zatrzymała Ameryki w dążeniu do uzyskaniu światowej hegemonii, którą udało się osiągnąć wraz z upadkiem ZSRR, tak i przegrana w Afganistanie nie musi zwiastować degradacji pozycji Stanów Zjednoczonych w XXI wieku. Tym bardziej, że jak zauważa Niblett „siła w stosunkach międzynarodowych jest zawsze relatywna. A w tym ujęciu Stany Zjednoczone mają o wiele więcej strukturalnych i społecznych atutów niż ich dwaj główni rywale geopolityczni, zwłaszcza jeśli ściśle współpracują, aby osiągnąć wspólne cele, ze swoimi sojusznikami.”
Ten optymistyczny pogląd brytyjskiego eksperta warto skonfrontować z opiniami innych europejskich analityków, którzy zapytani zostali przez Atlantic Council o wpływ Afganistanu na relacje atlantyckie. Gérard Araud, były ambasador Francji w Stanach Zjednoczonych powiedział, że niezależnie od perspektywy kolejnego kryzysu migracyjnego przed którym staje Europa i co, zwłaszcza w roku wyborczym w Niemczech i Francji nie jest tym z czego należałoby się cieszyć, to porażka Ameryki niewiele zmieni w jej relacjach z sojusznikami ze starego kontynentu. Europejczycy, w opinii francuskiego polityka zdążyli już się przyzwyczaić do tego, że podejmując strategiczne decyzje Waszyngton nie konsultuje ich z nimi. Ale nie mają realnej alternatywy czy pola manewru. Im sytuacja w świecie staje się bardziej napięta i mniej stabilna, tym stolice Europy gotowe są więcej płacić za amerykański parasol bezpieczeństwa. „To, co było uderzające w przemówieniu Bidena z 16 sierpnia – argumentuje Araud - , to jego zapewnienie, że Stany Zjednoczone będą walczyć wyłącznie w obronie swoich podstawowych interesów sugerując, że interesy te zostaną zdefiniowane w sposób restrykcyjny. Oznacza to, że Stany Zjednoczone wypełniłyby swoje zobowiązania wynikające z traktatu NATO, ale nie zrobiłyby nic poza literalnym wywiązaniem się ze zobowiązań sojuszniczych. W szczególności Europejczycy nie mogą oczekiwać od Stanów Zjednoczonych na Ukrainie, w Syrii, Libii i Sahelu niczego więcej prócz wsparcia dyplomatycznego. Europa płonie, ale strażak z USA nie przyjdzie.” Na dodatek Araud jest pesymistą i uważa, że Europa, mimo wielokrotnych wezwań Emmanuela Macrona aby więcej zainwestować w swe bezpieczeństwo, nie zrobi tego. Porażka w Afganistanie nie będzie dla niej „dzwonkiem alarmowym” a dyskusja na ten temat ograniczy się do środowiska ekspertów i think tanków.
Odpowiedzialność za bezpieczeństwo
Wtóruje mu Nathalie Loiseau, członkini Parlamentu Europejskiego, w przeszłości minister ds. europejskich, która mówi, że „skończył się właśnie europejski wiek niewinności”, rozumiany raczej jako nieponoszenie odpowiedzialności za własne bezpieczeństwo.
Jeśli myśleliśmy, że nowe amerykańskie przywództwo oznacza większe zaangażowanie w sprawy światowe, myliliśmy się
— argumentuje Loiseau.
Jeśli uważamy, że Afganistan jest odległym kryzysem bez konsekwencji dla Europy, to też się mylimy. Terroryzm, handel narkotykami i możliwy masowy exodus Afgańczyków to wyzwania dla Europy.
Co gorsza, stary kontynent będzie zmuszony radzić sobie samodzielnie z tymi wyzwaniami, bez oglądania się na zaatlantyckiego sojusznika. Francuska polityk wzywa do wspólnych wysiłków Europy, w tym do ochrony granic zewnętrznych kontynentu, co wydaje się świadectwem tego na ile, również w środowisku liberalnym zmieniły się nastroje w porównaniu z 2015 rokiem.
Bruno Maçães, były wiceminister spraw zagranicznych Portugalii, obecnie ekspert ds. międzynarodowych jest zdania, że o ile za czasów administracji Trumpa Europa mogła mieć wątpliwości jeśli chodzi o amerykańskie intencje, o tyle po doświadczeniach tego jak ekipa Bidena przeprowadziła ewakuację Afganistanu można wątpić w amerykańskie kompetencje.
Odpowiedzią może być jedynie zwiększenie zdolności Europy do stawienia czoła coraz bardziej niebezpiecznemu światu
— argumentuje Maçães.
Ta reakcja stała się pilna po katastrofie w Afganistanie. Co równie ważne, musimy być bardziej otwarci w naszych własnych pomysłach na to, jak globalnie projektować wpływy Zachodu. Wiele idei pochodzących z Waszyngtonu wyraźnie przestało działać. Czy to chwila Europy? Wezwanie to było często powtarzane i może wywołać uśmiechy zakłopotania. Ale dziś naprawdę nie ma alternatywy.
W gruncie rzeczy, niezależnie od przytaczanych argumentów, wszyscy przywoływani analitycy są zgodni, że zaangażowanie Stanów Zjednoczonych w sprawach międzynarodowych będzie w najbliższym czasie maleć. Oznaczać to musi wzięcie większej odpowiedzialności na siebie przez ich sojuszników, zwłaszcza w Europie, na peryferiach której już tli się wiele ognisk zapalnych. Większy wysiłek musi prowadzić do większej samodzielności, przedsiębiorczości i odpowiedzialności. Niektórzy z wypowiadających się w tej debacie, tacy jak Robin Niblett są optymistami i uważają, że skutkiem rysujących się trendów będzie odbudowa sojuszu atlantyckiego na nowych, bardziej partnerskich zasadach. Innych zaliczyć można do grupy sceptyków czy pesymistów, obawiających się, że raczej będziemy mieli do czynienia z amerykańskim désintéressement w szeregu kwestii o peryferyjnym dla Ameryki znaczeniu a ważnych dla Europy. Niezależnie od tego, w którą stronę potoczą się wydarzenia, trzeba zgodzić się z opinią Nathalie Loiseau. Kończy się „europejski wiek niewinności” i państwom naszego kontynentu przyjdzie mierzyć się z nowymi realiami samodzielnie.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/563417-po-afganistanie-koniec-wieku-europejskiej-niewinnosci
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.