Jak informuje amerykańska edycja portalu politico, w Waszyngtonie trwają właśnie intensywne rozmowy na temat przyszłości misji dyplomatycznej w Kabulu. Jedna z rozważanych opcji, choć decyzja nie została jeszcze podjęta, sprowadza się do ewakuacji amerykańskiej ambasady do końca miesiąca. Rozważania te mają oczywisty związek z trwającą ofensywą Talibów, którzy w ostatnich dniach zdobyli 8 z 34 stolic prowincji, w tym ważne strategicznie i zamieszkałe przez 300 tys. ludzi miasto Kunduz i zdaniem amerykańskich źródeł wywiadowczych jest tylko kwestią czasu, kiedy zdobędą oni Kabul. Pesymiści są zdania, że może nastąpić to nawet do końca września, a nawet wcześniej jeśli liderzy plemion, którzy popierają prezydenta Ghani odwrócą się od niego. Joe Biden miał nawet w kwestii szybko pogarszającej się sytuacji w Afganistanie odbyć specjalną naradę, w trakcie której rozważano wstrzymanie wycofywania oddziałów amerykańskich, a nawet zastanawiano się, czy czasowo nie wysłać więcej wojska, ale ostatecznie postanowiono o kontynuowaniu ewakuacji. Przeważyć miało zdanie, jak argumentuje politico, samego prezydenta. Analogie do chaotycznej ewakuacji Sajgonu, będącej w gruncie rzeczy ucieczką przed ofensywą komunistów z Wietnamu Północnego, są w tym wypadku jak najbardziej uzasadnione, ale co innego w całej historii warte jest dostrzeżenia. Determinacja Bidena, aby wycofać wojska z Afganistanu jest doskonałą ilustracją, jak zmieniły się nie tylko priorytety polityczne w Waszyngtonie, ale również o jakim stanie ducha, w tym wypadku amerykańskiej elity strategicznej, możemy mówić. W gruncie rzeczy podobnych informacji dostarcza nam list pięciu państw „starej Europy” (Niemcy, Holandia, Dania, Austria, Belgia i Grecja) do Komisji Europejskiej, w którym rządy zaprotestowały przeciw decyzji Brukseli w kwestii wstrzymania readmisji uchodźców z Afganistanu. Została ona podjęta, bo uznano, że jeśli przybyszów z tego kraju, którzy nie uzyskali azylu politycznego w Europie, wyśle się z powrotem do ich ojczyzny, to może to oznaczać, iż trafią w ręce Talibów, co równa się w wielu przypadkach wyrokowi śmierci. W liście sześciu państw, które skrytykowały tę decyzję znajduje się, jak informuje Reuters, sformułowanie, iż zaprzestanie readmisji „jest złym sygnałem” i „może on motywować jeszcze większą grupę obywateli Afganistanu aby opuścić swoją ojczyznę i przybyli do Unii Europejskiej”. Wspólnota, jak widać przeszła wielką drogę od pamiętnego „witamy i zapraszamy” kanclerz Angeli Merkel pod adresem uchodźców do obecnego stanowiska.
Zmienia się nastawienie kolektywnego Zachodu wobec problemów krajów położonych na krańcach świata, zmienia się też klimat emocjonalny i przekonanie o własnych możliwościach. Wydaje się, że nawet w porównaniu z okresem przed pięcioma laty świat liberalny jest znacznie mniej optymistyczny, jeśli chodzi o ocenę własnych możliwości, bardziej zaabsorbowany, a nawet przygnieciony własnymi problemami i bardziej skłonny, niźli w przeszłości, do uprawiania ostrożnej polityki. Rosyjscy analitycy są nawet zdania, iż z niedawnych aspiracji „rozszerzania na Wschód” na Zachodzie już nic nie pozostało, a teraz klimat emocjonalny jest taki, że na środkowoeuropejskich członków Unii Europejskiej i NATO patrzy się raczej w kategoriach balastu niźli cennej zdobyczy.
Tego rodzaju podejście jest czytelne w ostatnim artykule Barryego R. Posena, profesora politologii, szefa Centrum Badań nad Bezpieczeństwem MIT opublikowanym w ramach serii studiów nad relacjami atlantyckimi The Hague Centre for Strategic Studies. Posen jest znanym realistą w kwestiach relacji międzynarodowych, więc puntem wyjścia swych rozważań uczynił zdanie, przypisywane Richardowi Nixonowi, iż „Stany Zjednoczone mają sojuszników bo mają interesy, a nie dlatego mają interesy bo posiadają sojuszników”. Co jednak oznacza ta maksyma zastosowana do współczesnych, odmiennych niźli 70 lat wcześniej, kiedy powstawało NATO, realiów? Wymaga to, w opinii Posena, przemyślenia. Tym bardziej, że jak zauważa, „Chiny są trudnym rywalem strategicznym, prawdopodobnie trudniejszym niźli było nim ZSRR”. Rosja, choć słabsza od Imperium Sowieckiego, po przeprowadzeniu z powodzeniem reformy swych sił zbrojnych nadal jest państwem „stwarzającym problemy” a na dodatek Stany Zjednoczone, mają obecnie, zdaniem amerykańskiego politologa, mniej zasobów i znacznie mniej energii aby w tym samym stopniu co w przeszłości koncentrować swą uwagę na kwestiach związanych z bezpieczeństwem międzynarodowym.
Posen przypomina, że zasadniczym motywem strategicznym dla którego Stany Zjednoczone zdecydowały się na utworzenie NATO i odgrywały w tym pakcie wiodąca rolę była pozycja i siła ZSRR po zakończeniu II wojny światowej. Państwa starego kontynentu osłabione w wyniku wojny nie były wówczas w stanie zrównoważyć układu sił bez udziału Stanów Zjednoczonych. Gdyby podobnie jak po I wojnie światowej amerykańskie elity wybrały w 1945 roku politykę „powrotu do domu” to Europa stałaby się niechybnie łupem Moskwy, co w dłuższej perspektywie zmieniłoby na niekorzyść Stanów Zjednoczonych układ sił w świecie wzmacniając nadmiernie Rosję Sowiecką. Jednak dzisiaj, w opinii Posena, to oczywiste równanie strategiczne już nie obowiązuje. Rosja jest znacznie słabsza niźli ZSRR a państwa europejskie znacznie silniejsze. Są one w stanie samodzielnie zbudować europejski układ równowagi sił i interesów, a w związku z tym zaangażowanie Waszyngtonu nie jest, jak dowodzi, konieczne.
Posen, który w przeszłości był przeciwnikiem rozszerzania NATO na Wschód, przypomina swoje ówczesne diagnozy. Otóż, w jego opinii, po upadku ZSRR polityczna roztropność nakazywała wycofanie się Waszyngtonu z Europy, zwyciężył jednak liberalny triumfalizm i przekonanie, że nowe porządki obejmą całą Europę, w tym również Rosję. Ta strategia okazała się nieskuteczną, co tym bardziej, nakazuje obecnie, argumentuje Posen, w nowych realiach, przeprowadzić rachunek sił i środków i szukać odpowiedzi jakie kluczowe interesy strategiczne Waszyngton winien realizować w Europie. Nadal Stany Zjednoczone są zainteresowane tym, aby żadne z państw europejskich nie zdominowało kontynentu. Prawdopodobieństwo takiego rozwoju wydarzeń jest w jego opinii małe. Rosja jest znacznie słabsza od ZSRR, a państwa europejskie, z których dwa to mocarstwa nuklearne, znacznie silniejsze. Zatem prawdopodobieństwo odbudowania przez Rosję swojego imperium europejskiego, nawet jeśliby Stany Zjednoczone całkowicie wycofały się z Europy, jest zdaniem Posena, bardzo małe. To jedna z podstawowych przesłanek na rzecz zmniejszenia przez Waszyngton zaangażowania w Europie. Druga jest równie istotna. Otóż po II Wojnie Światowej Ameryka mogła koncentrować swe główne zasoby w Europie bo tu przebiegała najbardziej prawdopodobna „linia frontu”. „Biorąc pod uwagę siłę Europy – argumentuje Barry S. Posen - , słabość Rosji i wyzwanie ze strony Chin, Stany Zjednoczone potrzebują co najmniej innego rodzaju strategicznych relacji z Europą, takich w których Europa ponosi większość ciężarów związanych z własną obroną.” Takie przesunięcie pozwoli uwolnić sporą część amerykańskich aktywów wojskowych, które winny być, w nowych światowych realiach geostrategicznych skierowane gdzie indziej, czyli do Azji.
Posen nie jest przy tym zwolennikiem rozszerzania obszaru odpowiedzialności NATO na Azję. W jego opinii, z oczywistych powodów (dystans) przydatność sił europejskich jest tam ograniczona i realistyczna polityka nie powinna mieć na celu tego rodzaju przesunięcia. Wystarczy, z punktu widzenia interesów amerykańskich, jeśli Europa zadba sama o własne bezpieczeństwo. Posen wydaje się być również sceptykiem jeśli chodzi o perspektywę zmiany polityki ekonomicznej Unii Europejskiej wobec Chin. Jednak przede wszystkim rewolucyjne zmiany czekają NATO, a przynajmniej Stany Zjednoczone, w dobrze pojętym interesie własnym tego rodzaju zmiany winny zaprojektować i przeprowadzić. Po pierwsze Ameryka już nie powinna być liderem Sojuszu, a raczej partnerem innych państw, partnerem, który pogodził się z myślą, że „nie dostanie wszystkiego”. Waszyngton winien kłaść nacisk na to aby Europejczycy zadbali o własne bezpieczeństwo, bo to umożliwi uwolnienie zasobów i przesunięcie ich w rejon Indo-Pacyfiku. Wreszcie tego rodzaju zmiana wymusi przeformułowanie stanowiska amerykańskiej dyplomacji i rezygnację z argumentowania, że bezpieczeństwo europejskich partnerów uwarunkowane jest dostosowaniem ich polityki w innych obszarach do linii formułowanej w Waszyngtonie.
Jak to może wyglądać w praktyce? Posen przede wszystkim akcentuje potrzebę znacznie bardziej równomiernego, niźli w przeszłości podziału obowiązków i ciężarów. W takim „nowym NATO” Ameryka odpowiedzialna będzie za dostarczenie danych wywiadowczych, zwiad i rozpoznanie, na co i tak wydaje każdego roku 80 mld dolarów, a ponadto gwarantować może, z racji siły swojej marynarki wojennej ochronę wód międzynarodowych i swobody żeglugi oraz oczywiście nie powinna zwijać swego parasola nuklearnego. Siły lądowe, podobnie jak lotnictwo na poziomie taktycznym, działające w Europie, to już winna być, zdaniem Posena, domena Europejczyków. Przypomina on niezrealizowaną do dzisiaj, podjętą w 2018 roku, decyzję o Inicjatywie Gotowości NATO. Z formuły 4 x 30, która oznacza, że Sojusz winien być w stanie w ciągu 30 dni wystawić 30 batalionów zmechanizowanych, 30 eskadr lotnictwa i 30 okrętów wojennych, jego zdaniem Stany Zjednoczone winny odpowiadać jedynie za ostatni człon, czyli okręty wojenne, resztę pozostawiając europejskim partnerom. Opowiada się on też za odejś
ciem przez Waszyngton od polityki ambiwalencji wobec procesów integracyjnych w Europie. W obecnych realiach należy uznać, w jego opinii, nie tylko ich nieuchronność, ale również to, że strategicznie są one w interesie Stanów Zjednoczonych. Symbolicznym przejawem nowego podejścia mogłoby być połączenie, za czym opowiada się Posen, stanowiska amerykańskiego ambasadora przy NATO i przy Unii Europejskiej. Rozważania swe kończy on konkluzją, iż należy odejść od myślenia w kategoriach liberalnego porządku unipolarnego, bo nie odpowiadają one współczesnym realiom. Liberalny porządek światowy jest dziś, w jego opinii, w najlepszym wypadku „koalicją liberalną”, co oznacza, że należy wrócić do tradycyjnego podejścia w myśl którego alianse są narzędziem budowania siły a nie projektowania zmian na świecie w duchu założonego modelu.
Dla nas w tych rozważaniach ważne jest nie tylko przeświadczenie Barryego R. Posena, że Ameryka jest dziś słabsza musi zatem rozsądniej gospodarować swymi zasobami, tym bardziej w świecie w którym rywalizuje z liczącymi się graczami jakimi są przede wszystkim Chiny. Istotniejsze jest przeświadczenie o konieczności powrotu do polityki „równoważenia układu”, czyli angażowania się wówczas, gdy regionalna równowaga sił jest zagrożona i nowy układ może być niekorzystny dla amerykańskich interesów. Chodzi jednak o dominacją w skali kontynentalnej, a nie nieistotne wahnięcia relacji. W takim ujęciu Rosja może rozszerzać swe wpływy dopóty nie osiąga dominacji na kontynencie, co więcej, możliwa jest też, a w niektórych wypadkach nawet pożądana, z nią w pewnych dziedzinach współpraca. W połączeniu z artykułowanym przez Posena przekonaniem, że Europa winna bronić się sama i krytyką polityki rozszerzenia NATO na Wschód, mamy w gruncie rzeczy do czynienia z deklaracją zgody na uczynienia z Europy Środkowej strefy ścierania się wpływów. Chyba, że państwa na wschodniej flance NATO same zagwarantują swoje bezpieczeństwo przyjmując na siebie znaczną część obowiązków związanych choćby z Inicjatywą Gotowości NATO.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/562192-usa-maja-sojusznikow-bo-maja-interesy-co-to-dzis-znaczy