Michael J. Mazarr, starszy analityk amerykańskiego think tanku RAND, wcześniej profesor w US National War College, napisał ważny artykuł poświęcony amerykańskiej strategii na nowe czasy. Chodzi oczywiście o strategię wojskową, a głos Mazarra jest jedną z wielu w ostatnich miesiącach wypowiedzi na ten temat. Dyskusja w środowisku amerykańskiego establishmentu strategicznego jeszcze się nie zakończyła, jeszcze nie można mówić o żadnych, tym bardziej rewolucyjnych zmianach, jednak warto śledzić głosy w tej debacie i padające argumenty, bo one dają pewne wyobrażenie na temat tego, jak zmienia się sytuacja.
Teza Mazarra jest jasna – Stany Zjednoczone winny, co najmniej z kilku powodów, rozważyć zmianę swego dotychczasowego podejścia strategicznego. Dotychczas jego istotą była zdolność do projekcji siły na dalekie odległości, czyli możliwość toczenia i wygrania wojen w odległych zakątkach świata. W przeszłości był to Irak i Afganistan, a obecnie takimi, uznawanymi za potencjalne ogniska przyszłych konfliktów, jest Tajwan i Państwa Bałtyckie. W opinii eksperta RAND kontynuowanie tej strategii jest błędem z co najmniej kilku powodów.
Przede wszystkim dlatego, że była ona adekwatna wobec wyzwań poprzedniej epoki, kiedy amerykańskie siły zbrojne musiały mierzyć się z rywalami drugo i trzeciorzędnymi, a zupełnie nie odpowiada obecnej sytuacji, kiedy rywalizować trzeba z potęgami w rodzaju Rosji i Chin. Próba rozwiązania obecnych problemów przy zastosowaniu starej strategii, w opinii Mazarra, powodować będzie jedynie pogłębienie deficytów z którymi amerykańskie siły zbrojne już dziś muszą się mierzyć. Pieniędzy nigdy nie będzie dość, a słabości amerykańskiej pozycji, wynikającej z dystansu i konieczności przerzucenia wojsk i sprzętu na gigantyczne odległości (takiego problemu nie ma ani Moskwa ani Pekin, bo przygotowują się do wojen toczonych blisko swoich granic) nie uda się zmienić w przewagę. Stany Zjednoczone winny, argumentuje Mazarr „wyzwolić się z tyranii” strategii polegającej na dyslokowaniu swych oddziałów w zamorskich bazach, po to, aby ich obecność i ewentualne wejście do akcji w czasie zaostrzenia sytuacji gwarantowało stabilność. Nie oznacza to, w opinii amerykańskiego analityka, porzucenia sojuszników i wycofania się Waszyngtonu ze zobowiązań, a nowa strategia polegać winna jedynie na zmianie charakteru tych zobowiązań. To nie Stany Zjednoczone winny być główną siłą gwarantującą powstrzymanie ewentualnej agresji. Państwa znajdujące się w strefie zgniotu i narażone na agresję wojowniczych sąsiadów winny ponosić główne ciężary przygotowania do jej odparcia, a Ameryka winna być przyjaznym sojusznikiem, ale jedynie wspomagającym tego rodzaju zaangażowanie. Zresztą, jak dowodzi Mazarr, mało jest obecnie dowodów na to, że Rosja i Chiny, dążą do wywołania konfliktu zbrojnego z państwami z którymi graniczą, co tym bardziej winno skłonić Waszyngton do redefiniowania swego podejścia strategicznego. Jądrem nowego myślenia winno być po pierwsze skoncentrowanie się na innych, kluczowych dla bezpieczeństwa Stanów Zjednoczonych obszarach oraz, jeśli chodzi o interesy Ameryki w świecie, niedopuszczenie do tego, aby jakikolwiek z kluczowych regionów, został zdominowany przez jedno państwo. W nauce o stosunkach międzynarodowych tego rodzaju podejście określa się mianem „offshore ballancing” i do pewnego stopnia przypomina brytyjską XIX strategię polegającą na niedopuszczeniu aby jakikolwiek z europejskich rywali Londynu zdominował kontynentalną część Europy. W przeszłości tego rodzaju politykę uprawiały mocarstwa morskie, teraz, zdaniem Mazarra, morze zostało zastąpione cyberprzestrzenią, pojawiły się też nowe kluczowe obszary z punktu widzenia bezpieczeństwa, takie jak polityka klimatyczna czy bezpieczeństwo biologiczne.
Analityk RAND proponuje, aby główne wysiłki, ale również znacznie większa niźli obecnie część budżetu, skierowane zostały na wewnętrzne wzmacnianie Stanów Zjednoczonych. Bezpieczeństwo przed atakami internetowymi, ochrona infrastruktury krytycznej, przeciwdziałanie zmianom klimatycznym winny być obecnie, a nie projekcja siły do odległych regionów świata, priorytetem Departamentu Obrony. Mazarr wręcz stawia tezę, że z punktu widzenia interesów amerykańskiego imperium, jest to ważniejszy obszar niźli zaoceaniczne wojny. Przegranie jednej, czy nawet kilku konfliktów tego rodzaju, nie oznacza ryzyka dla „amerykańskiego projektu”, ale pogłębianie się w wielu obszarach cywilizacyjnego zapóźnienia kraju, czy niemożność nawiązania rywalizacji na polu nowoczesnych technologii już tak.
„Rywalizacja Stanów Zjednoczonych – argumentuje Mazarr - z Rosją i Chinami będzie w największym stopniu kształtowana przez zdolność każdego z konkurentów do generowania społecznego, gospodarczego i technologicznego dynamizmu; zachowania silnych i zrównoważonych finansów a także utrzymania grupy przyjaciół i sojuszników. Nie będą one determinowane przez wynik regionalnych sytuacji konfliktowych, na punkcie których Stany Zjednoczone mają teraz obsesję”.
Zresztą te konflikty, które mogą mieć miejsce w odległych z punktu widzenia Ameryki częściach świata są właściwie nie do wygrania, co tylko ułatwia przesunięcie akcentów w amerykańskiej strategii. Mazarr przypomina i podsumowuje głosy innych ekspertów, w tym pracujących dla RAND, którzy dowodzili, że Stany Zjednoczone nie są dziś przygotowane na ewentualność zaoceanicznej wojny na większą skalę. Tylko siedem stoczni buduje dziś okręty dla amerykańskiej marynarki wojennej, co oznacza, że uzupełnienia strat jakie mogą i będą miały miejsce w przypadku np. konfliktu o Tajwan, jest z technicznego punktu widzenia niemożliwe. Magazynowe rezerwy broni i amunicji, jakimi dysponuje dziś Pentagon są tak małe, że z analiz CSIS przeprowadzonych na przełomie tego roku wynika, że ich uzupełnienie w razie konfliktu na większą skalę do obecnego poziomu zajęłoby średnio 5 lat, w niektórych segmentach znacznie dłużej. Stany Zjednoczone utraciły też, jak dowodzi ekspert RAND, niemałą część swych zdolności mobilizacyjnych, w tym umiejętności przestawienia gospodarki na potrzeby pracy dla sił zbrojnych. Nie mówiąc już o pieniądzach, które nie wystarczą aby przygotować się do toczenia wojny na pełna skalę z porównywalnym, jeśli chodzi o siłę, rywalem gdzieś daleko za morzami.
„Opowiadam się za dwiema rzeczami: – argumentuje Michael J. Mazarr - strategią bezpieczeństwa narodowego, która stawia ojczyznę na pierwszym miejscu, oraz strategią obrony opartą na zdolnościach, skoncentrowaną na budowaniu możliwie najlepszych sił w ramach ograniczeń budżetowych, aby służyć bardziej ograniczonemu celowi wojskowemu, jakim jest zapobieganie wrogiej hegemonii regionalnej”.
Mazarr po wielokroć pisze, że tego rodzaju priorytety nie oznaczają „porzucenia sojuszników” ale jednocześnie podkreśla stanowczo, że nowa strategia winna mieć jedną „żelazną zasadę”. Dopiero kiedy Stany Zjednoczone wzmocnią się wewnętrznie do poziomu, który elity kraju uznają za satysfakcjonujący, należy zacząć myśleć o zaoceanicznych zaangażowanych i wsparciu dla sojuszników.
Jeśli zaś chodzi o rejony zagrożone konfliktami, a przypomnijmy, że amerykański ekspert wprost pisze w tym kontekście o Państwach Bałtyckich i Tajwanie, Waszyngton w pierwszym rzędzie winien się, jego zdaniem, odwoływać do narzędzi dyplomatycznych, w typ porozumień rozbrojeniowych i negocjacji aby oddalić ryzyko konfliktu. Winien też pomagać sojusznikom i nalegać aby zwiększyli oni swój wkład we własne bezpieczeństwo, co zresztą, nie jest trudnym zadaniem, jak pisze, znając „naturalną wrogość wielu krajów sąsiednich do Rosji i Chin”. Mazarr zresztą jest zdania, że wykorzystując to narzędzie (obawy państw sąsiednich przed ekspansjonizmem Moskwy i Pekinu) Waszyngton jest w stanie więcej politycznie uzyskać niźli angażując się bezpośrednio w politykę ich powstrzymywania. Mazarr proponuje też, aby „nowy paradygmat był mocno zorientowany na wspieranie wysiłków sojuszników w zakresie samoobrony, a nie na umożliwienie Stanom Zjednoczonym podjęcia samej walki”.
Postrzegając ostatnie posunięcia Białego Domu przez pryzmat argumentacji Michael J. Mazarra, wiele pozornie niezrozumiałych decyzji uzyskuje inny sens. Waszyngton nie rewiduje swego systemu sojuszniczego, nie porzuca partnerów, ale ci muszą w większym stopniu liczyć na siebie. Stany Zjednoczone nie gwarantują status quo, ale jedynie są zainteresowane aby geostrategiczny rywal nie uzyskał regionalnej hegemonii. Nie oznacza to np. wyparcia Rosji z Europy Środkowej, ale dbałość o to aby jej zasoby nie wzmacniały państwa postrzeganego w kategoriach wroga Stanów Zjednoczonych. Zmiana niby niewielka, ale jej polityczne skutki można porównać, w dłuższej perspektywie do ruchów tektonicznych. Witamy w nowych czasach.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/560831-nowa-strategia-stanow-zjednoczonych-wazny-glos-w-dyskusji