W ukraińskim Dzerkale Tyżnia ukazał się przeprowadzony przez Tatianę Silinę, kierującą działem międzynarodowym tego tygodnika wywiad z ambasador Niemiec w Kijowie Anką Feldhusen. Ujawniono w nim, że Niemcy, jak wcześniej informował Bloomberg, chcieliby rekompensować Ukrainie straty związane z gazociągiem Nord Stream 2, a precyzyjnie rzecz ujmując straty z tytułu opłat tranzytowych, stawiając na paliwo wodorowe, które w tej wizji ma stać się w przyszłości ekwiwalentem gazu ziemnego.
CZYTAJ RÓWNIEŻ:
Co prawda wzrost konsumpcji wodoru i spadek gazu Niemcy planują dopiero po 2032 roku, co skłoniło ukraińską dziennikarkę do postawienia, zręcznie ominiętego przez jej rozmówczynię pytania, jak Ukraina ma przeżyć do tego czasu. Jednak polityka jest grą możliwości i wyboru między opcjami, które „leżą na stole” a nie idealnymi i wymyślonymi rozwiązaniami i zapewne dlatego do Berlina leci Zełenski. Jego spotkanie z kanclerz Merkel zaplanowane jest na 13 lipca, czyli na 2 dni przed rozmowami Merkel – Biden w Białym Domu. A zatem - jak można przypuszczać - wszystko jest już ustalone, bo tego rodzaju wizyt nie organizuje się po to aby negocjować szczegóły propozycji, ale w świetle kamer uścisnąć sobie dłonie. Wywiad ten jest ciekawy również z tego powodu, że pytania Tatiany Siliny świadczą o sile frustracji i niezadowolenia w Kijowie z polityki Berlina. Ukraińska dziennikarka próbuje „docisnąć” niemiecką ambasador pytając, dlaczego Berlin sprzeciwił się w Bukareszcie w 2008 roku przyznaniu Kijowowi Planu Członkostwa w NATO (MAP) i nawet teraz, już po doświadczeniach ostatnich lat nadal nie zrewidował swojego stanowiska w tej kwestii. Oczekuje odpowiedzi, co można zrobić, aby zrewitalizować Porozumienia Mińskie w taki sposób aby można było ruszyć ważne z punktu widzenia Ukrainy sprawy z miejsca, oraz z jakiego powodu Berlin zaopatruje w broń państwa Zatoki Perskiej ani nie demokratyczne, ani też nie zmierzające tak jak Ukraina do Unii Europejskiej, a w przypadku Kijowa nie chce się zgodzić na dostawy broni.
Feldhausen robi co może aby dokonać niemożliwego, tzn. przekonać swoją rozmówczynię o tym, że Niemcy są przyjaciółmi Kijowa, a wszystkie te wymienione świadectwa ustępliwości na rzecz Moskwy to wynik splotu okoliczności, lub stanowiska „innych” państw. Mówi, że plan członkostwa w NATO nie został przyznany Kijowowi, bo wymaga to zgody wszystkich a inni nie chcieli, broń zaś może być dostarczana do Egiptu i Arabii Saudyjskiej, ale już nie na Ukrainę, bo taka jest „pamięć historyczna” Niemiec i parlament nie jest w stanie podjąć w tej materii odważniejszych decyzji. Generalnie z tej rozmowy wyłania się obraz współczesnych Niemiec jako państwa, które porównać można do wielkiego statku handlowego, np. tankowca, który powoli płynie wyznaczonym kursem i bardzo trudno, jeśli w ogóle, zmienia swe ulubione trasy. Być może jest to tylko figura retoryczna Feldhausen zasypywanej trudnymi pytaniami przez ukraińską dziennikarkę, która w gruncie rzeczy nie ma łatwych odpowiedzi na trudne pytania. Z tej rozmowy wyłania się też, czego wydaje się nie dostrzegamy również w Polsce, obraz niemieckiego społeczeństwa, które nie chce przyjąć do wiadomości, że czasy się zmieniają, nadchodzi epoka, kiedy reagować trzeba będzie szybciej, a odwołanie się do możliwości użycia siły wojskowej stanie się normalnym narzędziem polityki. To powoduje, obok skali problemów związanych z zarządzaniem wielkim organizmem, jakim jest Unia Europejska, że reakcje są spóźnione, niewystarczające, często mające charakter półśrodków i nader ceni się stabilność. Może dlatego Merkel, już po fiasku jej propozycji w sprawie zaproszenia na unijny szczyt Władimira Putina w publicznych wypowiedziach podkreślała wartość stabilnych, przewidywalnych relacji z Moskwą. Tego rodzaju nastawienie jest niestety zapowiedzią polityki Appeasementu. A Ukraina? Nie mając innej opcji, innej płaszczyzny wyboru, chcąc nie chcąc zgodzi się z rozstrzygnięciami mocarstw.
Rosja nie zamierza ustępować
Rosja nie zamierza czynić jakichkolwiek ustępstw na rzecz kolektywnego Zachodu, co po raz kolejny podkreślił Sergiej Ławrow w opublikowanym wczoraj artykule. Nie ma w nim wiele nowego, jednak można znaleźć kilka interesujących wątków. Tradycyjnie krytykuje on politykę Zachodu, opartą „na wartościach”. Ławrow tego rodzaju podejście uznaje za dość swobodną i nie mającą związku z rzeczywistością próbę narzucenia innym przez państwa europejskie i Stany Zjednoczone swojej jednostronnej wizji ładu światowego, która podyktowana jest w opinii rosyjskiego ministra przede wszystkich słabo skrywanymi interesami a nie żadnymi wartościami. Jeśli chodzi o ewentualne rozmowy z Moskwą, to jak deklaruje, przy użyciu tego rodzaju języka niewiele się osiągnie, bo Rosja z żelazną konsekwencją trzymać się będzie zasady symetryczności, czyli ustępstwom ze strony Moskwy towarzyszyć muszą ustępstwa ze strony rozmówców z Zachodu. Jeśli takowych nie będzie, to Federacja Rosyjska odwoływać się będzie do zasady suwerenności, czyli „wolnoć Tomku w swoim domku”. To trwały już trend w rosyjskiej narracji, a w związku z tym relacjonowanie tego co napisał Ławrow nie byłoby ciekawe, gdyby nie nowe wątki, jakie pojawiły się w jego wystąpieniu. Jego jeremiady i oskarżenia Zachodu o neokolonializm, stosowanie podwójnych wartości w polityce i słabo skrywany imperializm, będący w gruncie rzeczy próbą narzucenia innym „jak mają żyć” poparte są przykładami. I to te przykłady, wiarołomnej postawy kolektywnego Zachodu są w artykule Ławrowa najciekawsze, bo w ten sposób rosyjski minister jasno wskazuje w jakich obszarach, jeśli ktokolwiek myśli o porozumieniu z Rosją, winny nastąpić zmiany.
„Rosja jest oskarżana o „agresywną politykę” w wielu regionach – argumentuje Sergiej Ławrow - za takową uznaje się linię polityki rosyjskiej polegającą na przeciwstawieniu się ultraradykalnym i neonazistowskim trendom w polityce krajów sąsiednich, które naruszają prawa Rosjan, podobnie jak innych narodowych mniejszości oraz dążą do wykorzenienia języka, edukacji i kultury rosyjskiej”.
Nieco dalej dowodząc, że Zachód złamał zawarte z Federacją Rosyjską porozumienia, Ławrow skarży się na rozszerzenie NATO na Wschód oraz na odmowę ze strony Zachodu napiętnowania polityki historycznej niektórych państw, które chcą zrewidować historię II wojny światowej. Podobnie za wyraz dwulicowości kolektywnego Zachodu Ławrow uznaje odmowę wspierania protestów Moskwy w kwestii „burzenia pomników wyzwolicieli Europy”, jak sowiecką armię określa rosyjski minister. Nietrudno domyśleć się kogo szef rosyjskiej dyplomacji ma na myśli pisząc o burzeniu pomników i upamiętnień na cześć Armii Czerwonej, znacznie ciekawsze jest zastanowienie się kogo może on mieć na myśli wspominając o sąsiednich państwach, które uprawiają politykę ograniczania praw mniejszości rosyjskiej. W pierwszym rzędzie chodzi oczywiście o Łotwę, której polityka edukacyjna wzbudzała w przeszłości protesty tamtejszej mniejszości rosyjskiej powiązanej wieloma, w tym i niejawnymi więzami, z Moskwą. Doszło nawet przed kilku laty do wydania przez Parlament Europejski w tej kwestii stosownego oświadczenia potępiającego Rygę. Ale czy wyłącznie chodzi w tym wypadku o jedno z Państw Bałtyckich? Nie można wykluczyć, że również a może przede wszystkim rosyjski minister ma na myśli Ukrainę.
Zwraca na to uwagę Pawło Klimkin, były minister spraw zagranicznych za czasów prezydentury Poroszenki, który napisał, że kontynuowany przez Moskwę proces wydawania paszportów mieszkańcom Donbasu jest problemem, którego rangi społeczność międzynarodowa, ale też do pewnego stopnia również Kijów zaabsorbowany innymi kwestiami, nie dostrzegają. Tym bardziej, że Waszyngton w jego opinii zainteresowany jest stabilizowaniem relacji z Moskwą, co oznacza, że mniej chętnie wsłuchiwał się będzie w ukraińskie głosy i postulaty, których uwzględnienie burzyć będzie wizję potencjalnej harmonii. Zwraca on też uwagę na jeszcze jeden aspekt, którego jak się wydaje w Polsce nie dostrzegamy, albo lekceważymy. Otóż niezależnie od deklaracji Bidena, w opinii Klimkina Europa Zachodnia pozostanie wobec Waszyngtonu nieufna, bo nie ma pewności czy nie nastąpi recydywa trumpizmu, rozumianego niekoniecznie w kategoriach powrotu Republikanów do władzy, ale jako zwycięstwo, niezależnie od gromkich deklaracji retorycznych, które nic nie kosztują, linii, którą w skrócie można określić mianem America First. W jego opinii, o ile z pewnym niepokojem należy traktować już zauważalną politykę Waszyngtonu polegającą na rozmawianiu o sprawach Ukrainy poza jej plecami, o tyle ryzyko „zdrady” interesów Kijowa czy nadmiernych ustępstw na rzecz Moskwy raczej nie wchodzi w grę. Decydują o tym nie sympatie, choć i one w polityce są ważne, ale gra interesów. Jeśli Waszyngton poważnie myśli o zablokowaniu ekspansji Chin w regionie Europy Środkowej i Wschodniej, to musi dbać o sojusznika takiego jakim jest Ukraina. Jego rozczarowanie obrotem spraw mogłoby doprowadzić np. do zmiany orientacji na prochińską, co znakomicie pokrzyżowałoby możliwości Waszyngtonu. „Tymczasem rozmowy między Stanami Zjednoczonymi a Federacją Rosyjską mogą wpłynąć na ramy czasowe i skalę pomocy wojskowej oraz plany rozmieszczenia infrastruktury NATO na naszym terytorium – diagnozuje sytuację Klimkin - możliwość i parametry porozumienia o bezpieczeństwie ze Stanami Zjednoczonymi, kolejne kroki w zbliżanie się do NATO i pośrednio do UE i nie tylko… Niektóre problemy będą omawiane i rozwiązywane powoli lub nawet wstrzymywane.”
Innymi słowy zmienić się może tempo realizowania pewnych posunięć przez kolektywny Zachód, ale generalny kierunek zostanie utrzymany, bo wynika on z rachub geostrategicznych, które są znacznie trwalsze niźli jakakolwiek ekipa rządowa. Znacznie bardziej niepokojący trend, zdaniem Klimkina, widać w polityce Rosji. Chodzi o politykę „paszportyzacji”, czyli nadawania rosyjskiego obywatelstwa wszystkim chcącym tego obywatelom Ukrainy, nie tylko zamieszkującym Donbas. Ostatnio zresztą, jak zauważa były minister spraw zagranicznych Ukrainy, rosyjskie paszporty mogą być wydawana na podstawie kryterium „samoidentyfikacji”. Oznacza to zarówno zmianę polityki Moskwy i dążenie do wykreowania nowego narzędzia, jakim jest mniejszość rosyjską zamieszkująca obszar sąsiedniego państwa, bo w ten sposób posiadanie podwójnego obywatelstwa będzie interpretowane najprawdopodobniej przez Rosję.
O tym, że w ostatnich tygodniach nastąpiły istotne zmiany w polityce Moskwy wobec Donbasu świadczy nie tylko umożliwienie jego mieszkańcom wzięcia udziału w jesiennych wyborach do Dumy i wysunięcie przez Jedną Rosję kandydatur, które mają przyciągnąć głosy mieszkańców separatystycznych „republik ludowych”. W połowie czerwca nastąpiła w Donbasie znacznie istotniejsza zmiana. Otóż liderzy tamtejszych separatystycznych republik poinformowali, że mienił się właściciel firmy Wniesztorgserwis, która kontrolowała wszystkie, lub niemal wszystkie kopalnie i huty regionu. Do tej pory jej głównym akcjonariuszem a w związku z tym „kuratorem” gospodarki Donbasu był oligarcha Sergiej Kurczenko, z otoczenia byłego prezydenta Janukowycza, teraz został nim rosyjski biznesman Jewgenij Jurczenko. Zmiana ta w opinii rosyjskich ekspertów świadczy o tym, że Moskwa odchodzi od rozwiązań prowizorycznych, rabunkowej eksploatacji w czym mistrzem był Kurczenko, na rzecz stabilizowania sytuacji, bardziej profesjonalnego zarządzania firmami w separatystycznych republikach. Może to świadczyć, w ich opinii albo o tym, że na Kremlu zapadła decyzja o zamrożeniu „na długie lata”, a nawet dziesięciolecia kwestii Donbasu. Nie można jednak wykluczyć, że Moskwa szykuje się, podobnie jak w przypadku Abchazji i Osetii, do uznania niepodległości tych „państw”. Wszystko będzie zależało od rozwoju sytuacji.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/556684-rosja-chce-lustrzanych-ustepstw-zachodu