Verdammt noch mal…, niech to szlag! Co znowu strzeliło do głowy tym Polakom. Może nie wszystkim, bo jest jeszcze zaprzyjaźniona z Niemcami opozycja, ale ten pisowski rząd… - jakby mało z nim było problemów, to jeszcze budowę elektrowni atomowej sobie wymyślili…
„Polskie plany z elektrownia atomową martwią Niemcy” - skwitowała w tytule Deutsche Welle. „Warszawa chce uruchomić pierwszy reaktor w 2033 roku”, noż, zgrozą wieje!, huknęły zaodrzańskie media. Niemcy mobilizują siły i środki przed kolejną batalią, bo widział to świat, żeby taka Warszawa nie poprosiła Berlina o zgodę, robiła mu wbrew i to w przededniu 30 rocznicy podpisania polsko-niemieckiego tzw. traktatu dobrosąsiedzkiego?
O polsko-niemieckiej „wojnie atomowej” pisałem już prawie dziesięć lat temu dla „Rzeczpospolitej” - wówczas chodziło wszakże o pospolite ruszenie, jakie Niemcy zorganizowali prewencyjnie przeciw mglistym jeszcze planom rozwoju energetyki jądrowej w naszym kraju. Dziś, w nowej odsłonie polsko-niemieckiej „wojny atomowej” nie chodzi już tylko o elektrownię, lecz o coś znacznie więcej - ale o tym za chwilę.
Najpierw, dla przypomnienia, jak przebiegała niemiecka mobilizacja. Najlepszym rozwiązaniem byłoby storpedowanie jądrowych planów w Polsce polskimi rękami. Na życzliwych de facto trafiło, bo było to za premiera Donalda Tuska. Nie, żeby ktoś znad Szprewy otwarcie strofował rząd PO-PSL, „Gott bewahre! - uchowaj Boże!, o uświadomienie troski chodziło, że:
„W planowanej budowie elektrowni atomowych w Polsce widzę zagrożenie dla mego życia i zdrowia, dla moich dzieci i wnuków, dla mojej własności, mojego mienia, i dla produkcji nieskażonej żywności”
— brzmiały pierwsze zdania specjalnie przygotowanego przez organizacje „wyższej użyteczności” wzorca listu protestacyjnego dla niemieckich obywateli, adresowanego do polskich polityków.
Równolegle rozpoczęły się inne „oddolne” inicjatywy; rzecznik Antyatomowego Sojuszu (był taki twór), Daniel Holtermann liczył na „przebudzenie się” mieszkańców Województwa Zachodniopomorskiego; ów aktywista był jednym z inspiratorów marszów gwieździstych, m.in. do Skwierzyna (Schwerin - stolica Meklemburgii-Przedpomorza), ale że odzew za Odrą był lichy, podjęto akcję budzenia całego polskiego społeczeństwa.
Niemieccy politycy i działacze różnych maści bacznie śledzili wszelkie nowinki dotyczące „polskiej AKW” (skrót od Atomkraftwerk – siłowni atomowej). Gdy pojawiła się plotka o lokalizacji elektrowni w nadodrzańskim Gryfinie, vis a vis niemieckiego Świecia (Schwedt), natychmiast pojawiły się „spontaniczne apele” mieszkańców Brandenburgii i Saksonii do rodzimych polityków, o zablokowanie tej inwestycji. A politycy, rzecz jasna, zareagować musieli, więc socjaldemokrata (SPD) Wolfgang Speer i Till Kaebsch z Zielonych obiecali zgodnie swoim wyborcom, że ich partie „nigdy nie zgodzą się na elektrownie atomowe w pobliżu granicy”. Na wieść podrzuconą przez niemieckie media, jakoby siłownia miała powstać w rejonie turoszowskim, przy granicy z Niemcami i Czechami, saksoński minister środowiska Frank Kupfer (CDU) zbeształ rząd federalny za brak interwencji, że „to farsa - podczas gdy my wyłączamy nasze surowo kontrolowane reaktory, kilkaset metrów od granicy mają stanąć nowe, na co nie mamy żadnego wpływu!”. Ale rząd federalny zachowywał spokój, wiedział, że to tylko takie austriackie, pardon, polskie gadanie…
Jak nie kijem, to pałką
Nie znaczy to wszakże, że Berlin pozostał bezczynny. Przeciwnie. Na internetowych stronach ministerstwa środowiska i ochrony przyrody znalazły się drobiazgowe informacje po niemiecku i po polsku, co dzieje się w sprawie „Polens AKW-Plaene”, a także w samych Niemczech, jak np. o stanowisku landowego rządu Meklemburgii-Przedpomorza, który zarzucił polskim planistom „niestaranność, błędy merytoryczne, lekceważenie zagrożeń i alternatyw dla energetyki jądrowej”. A wszystko to podlane sosem opinii wynajętych ekspertów, którzy nie zostawiali suchej nitki na polskim rządzie za rzekome „uprawianie propagandy jak sprzed półwiecza, gdy elektrownie atomowe uważano za najmniej szkodliwe dla środowiska, podczas gdy zdobyte doświadczenia wykazują, że jest akurat odwrotnie”. I znów poszedł do Warszawy kolejny list, tym razem brandenburskiej minister środowiska Anity Tack, z wezwaniem do „natychmiastowego zastopowania atomowych planów”.
Akcji protestacyjnych w Niemczech i interwencji na różnych szczeblach było tyle, że nie sposób ich wszystkich wymienić. Ówczesny minister ochrony środowiska i wiceprzewodniczący CDU (partii kanclerz Angeli Merkel), Norbert Roettgen ostrzegł w tyle eleganckim, co obłudnym tonie, że atomowe plany Polski „nie mogą obciążać naszej przyjaźni”… Tak, jakby sami Niemcy nie połączyli się gazową okrężnicą z Rosją, czy odprawienia z kwitkiem premiera Tuska, gdy ten zabiegał w Berlinie o choćby głębsze położenie rurociągu na dnie Bałtyku, by nie blokował większym statkom wejścia do portu w Świnoujściu. Mało tego, z czasem niemieckie „nein” wobec przygranicznych elektrowni rozciągnęło się na całą Polskę:
„W pobliżu granicy czy nie, Żarnowiec czy Klempicz, gdy dojdzie do nieszczęścia, to odległość stu czy pięciuset kilometrów nie gra roli”
— grzmiał berliński polityk CDU Carsten Wilke.
Na wieść o rozważaniu lokalizacji elektrowni atomowej w Gąskach, Niemcy zapowiedzieli podjęcie międzynarodowych konsultacji, a nawet zaskarżenie „polskich planów” w Komisji UE. Jak nie kijem, to pałką…
Dwie dwururki
Poskutkowało. O dobrosąsiedzkie stosunki przecież chodzi. To znaczy, nie od razu poskutkowało - oficjalnie przyznanie się polskiego rządu do ustępstw wobec Niemiec byłoby wstydliwe i głupie, należało to załatwić inaczej. Więc - z jednej strony, w 2008 roku rozpoczęła działalność Fundacja Forum Atomowego, głosząca wszem wobec, że z elektrownią atomową „wiążą się same zalety, od czystości po tanią energię”, że należy budować, trzeba i w ogóle - jak przekonywał jeżdżąc po Polsce prezes tej przedziwnej „instytucji” Łukasz Koszuk, z drugiej zaś strony cichcem, cichcem, wycofywano się z planów, aż temat zdechł w przestrzeni publicznej. Zanim zdechł, po kraju pojeździł jeszcze niebieski autobus rzeczonej fundacji, w ramach akcji wspieranej przez ministerstwa gospodarki oraz nauki i szkolnictwa wyższego, który zderzył się z protestami lokalnych społeczności. Notabene, gdyby ktoś chciał zapoznać się ze sprawozdaniami tejże fundacji z 13 lat jej działalności, ile, za co i komu zapłacono, może wejść na następującą stronę w internecie, na której zobaczy komunikat: „w przygotowaniu”). Może kogoś to zainteresuje…
Już było tak dobrze, a tu, masz… - spółka PO-PSL straciła władzę i Niemcy znów mają powód do niepokoju. Ten przeklęty PiS odkurzył temat. Najpierw usiłował dogadywać tę atomową inwestycję z Amerykanami, ale skoro nowy prezydent Joe Biden przedkłada Niemcy nad Polskę, to na tapecie znalazła się Francja. A Francja, jak to Francja…, we własnym interesie pedałuje razem z Niemcami, ale mający większe rozeznanie w polityce wiedzą, że Francuzi tak bardzo kochają Niemców, iż – jak mawiali w chwili anszlusu NRD - chcieliby aż dwóch państw niemieckich. I, gdy może, zwłaszcza, jeśli chodzi o pieniądze, tam Paryż nie ogląda się na Berlin. A że w przypadku budowy elektrowni atomowej o ciężkie miliardy chodzi, to w lutym pofatygował się osobiście do Warszawy francuski minister handlu Franck Riester z propozycją nuklearnej współpracy. Francja korzysta z 56 reaktorów, budowa kolejnego trwa, więc doświadczenie mają, na dodatek państwowy koncern Électricité de France gotów jest sfinansować dwie trzecie polskiej inwestycji na korzystnych warunkach.
Ale, jak zapowiedziałem wcześniej, w nowej odsłonie „polsko-niemieckiej wojny atomowej” nie chodzi już tylko o elektrownię, lecz o coś znacznie więcej.
„Polskie plany są sprzeczne z europejskim trendem stawiania na gaz i źródła energii odnawialnej”
—punktuje Deutsche Welle po niemiecku i polsku, powołując się na opinie wybranych ekspertów.
Tylko ślepiec nie dostrzega, o co toczy się gra, kto na tym będzie zarabiał, a przede wszystkim, kto będzie dysponował strategiczną bronią energetyczną. Gazociągi Nord Stream1 i NordStream2, dwie niemiecko-rosyjskie dwururki już są.
Gwoli ścisłości, chodzi o dwie nitki NordStream1 oraz już ukończoną, pierwszą nitkę NordStream2, o czym triumfalnie obwieścił prezydent Władimir Putin, i o drugą nitkę, której układanie zakończy się w najbliższych tygodniach. Pomijając gaz, Niemcy chcieliby też partycypować w energetyce odnawialnej w Polsce i nie tylko. Ale i na tym koło się jeszcze nie zamyka. Acz przyczynkiem ataku zza Odry była uchwała w sprawie Polityki Energetycznej Polski do 2040 roku, podjęta w lutym przez rząd PiS, to jednak główna przyczyna irytacji Niemiec tkwi w tym, że ani premier Mateusz Morawiecki, ani szef polskiej dyplomacji Zbigniew Rau ani myślą składać, wzorem Radosława Sikorskiego i Donalda Tuska, hołdów w Berlinie.
O co chodzi?
Reasumując, nie chodzi tylko o budowę elektrowni atomowej, ani o polski gazociąg Baltic Pipe w budowie, ani o już powstały, świnoujski gazoport, ani o Centralny Port Komunikacyjny w budowie, konkurencyjny dla Portu Lotniczego Berlin-Brandenburg i nie tylko, ani o zamiar udrożnienia Odry dla barek itd., o Polskę chodzi, prowadzącą własną politykę, niezależną, w interesie naszego kraju i jego obywateli – i to jest głównym powodem wszelkich zabiegów Niemiec, walczących o utrzymanie swoich stref wpływów, o zachowanie statusu, który dosadnie ujął Rafał Ziemkiewicz (pozdrawiam):
„Przeciętny Polak tyra dziś w należącej do Niemców firmie na splatę kredytu w niemieckim banku, kupuje niemieckie produkty w niemieckich marketach, a należące do Niemców media szczują go na polska tradycję, religię oraz patriotyzm i robią propagandę politykom posłusznym wobec Niemców”.
Z tym też jest powiązane usilne faworyzowanie i wspieranie polskiej, antyrządowej opozycji przez niemieckie instytucje, w tym fundacje działające w naszym kraju, z tym łączy się walka jakoby o praworządność w Polsce na brukselskim forum, że wspomnę wybroczyny wiceprzewodniczącej europarlamentu, niemieckiej socjaldemokratki Katariny Barley o „zagłodzeniu” nieposłusznych… - walka w istocie zmierzająca do ubezwłasnowolnienia nie tylko naszego kraju lecz całego regionu środkowo-wschodniej Europy. W ten sam kontekst wpisuje się skrajnie arogancka wypowiedź ministra spraw zagranicznych Niemiec Heiko Maasa, który otwarcie postuluje zniesienie prawa weta państw członkowskich, egzystencjalnego fundamentu Unii Europejskiej.
Bezczelność niemieckich polityków jest porażająca, bowiem nikt inny nie wie lepiej od nich samych, na jakiej zasadzie wyłaniani są w ich własnym kraju sędziowie, z przewodniczącym Federalnego Trybunału Konstytucyjnego włącznie (funkcję tę objął niedawno sędzia Stephan Harbarth, były poseł Bundestagu, wieloletni działacz CDU, od 2016r. członek zarządu federalnego partii kanclerz Merkel),i nikt inny nie wie lepiej niż niemieccy politycy o orzeczeniu wydanym w chwili ratyfikacji Traktatu Lizbońskiego z 2007r. przez Federalny Trybunał Konstytucyjny w Karlsruhe, który potwierdził nadrzędność niemieckiej Ustawy Zasadniczej nad prawem unijnym.
W kwestii formalnej, niemiecka Ustawa Zasadnicza pełni rolę konstytucji, albowiem jej końcowy paragraf 146 traktuje osobliwie, że straci ważność z chwilą wejścia w życie konstytucji dobrowolnie (sic!) przyjętej przez naród niemiecki… („verliert seine Gültigkeit an dem Tage, an dem eine Verfassung in Kraft tritt, die von dem deutschen Volke in freier Entscheidung beschlossen worden ist”). Ktokolwiek zatem w Polsce chce zabierać głos na temat bezinteresownej jakoby przyjaźni niemiecko-polskiej, powinien najpierw przyswoić sobie choćby tych kilka faktów.
17 czerwca obchodzić będziemy bez wielkiej pompy 30 rocznicę zawarcia naszego „traktatu o dobrym sąsiedztwie i przyjaznej współpracy” z 1991 roku. Traktatu, którego niektórych treści Niemcy od początku nie respektowali i nie respektują do dziś, który zawiera nieaktualne treści sprzed przystąpienia Polski do UE, a którego wiele zapisów nie odpowiada ani dzisiejszym problemom, ani wzywaniom nie tylko w naszych bilateralnych stosunkach. Krótko mówiąc, traktatu, który wymaga renegocjacji, a jeśli ktoś boi się tego słowa – uaktualnienia. A to wymaga ponadpartyjnego porozumienia, bo – że podkreślę jeszcze raz - o Polskę chodzi, prowadzącą własną politykę, niezależną, w interesie naszego kraju i jego obywateli, w tym politykę zagraniczną, nie wasala tej czy innej stolicy, lecz dumnego narodu z ponad tysiącletnią historią.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/554664-niemiecko-polska-wojna-atomowa-traktat-do-renegocjacji