Aleksandr Łukaszenka podpisał rozporządzenie, w świetle którego Białoruś rozmieści na rosyjskim rynku finansowym swe obligacje państwowe o wartości 100 mld rubli, czyli nieco ponad 1,33 mld dolarów.
Stosowny dokument opublikowany został w oficjalnym portalu informacji prawnych w minioną sobotę. Decyzja ta, oczywiście o ile zostanie prawidłowo zinterpretowana, pozwala nam zrozumieć zarówno to, w jakiej sytuacji znajduje się obecnie reżim, jak i jaką politykę zamierza w najbliższym czasie uprawiać. Jest ona tym ważniejsza, że po niedawnej rozmowie telefonicznej Łukaszenka – Putin poinformowano o nieodległym spotkaniu „twarzą w twarz” obydwu polityków, a zazwyczaj dobrze orientujący się w polityce Kremla rosyjski Kommiersant pisał o tym, że do spotkania dojść może jeszcze przed końcem maja. My w Polsce mamy problem ze zrozumieniem tego, co dzieje się w Mińsku, jaką politykę ma zamiar realizować reżim, nie potrafimy odczytywać wysyłanych przezeń sygnałów, a przez to nasza polityka jest dość toporna oraz, co nie wzbudza w tym kontekście zdziwienia, nieskuteczna.
Co oznaczają działania Białorusi?
Zacznijmy zatem od kwestii najbardziej powierzchownych, a zatem od ekonomicznych motywów podjętej decyzji. Dług publiczny Mińska wzrósł w ciągu pierwszych 3 miesięcy tego roku o 2,7 proc. Według stanu na 1 kwietnia wynosi on 18,1 mld dolarów jeśli chodzi o rynek zewnętrzny i 11,8 mld rubli białoruskich (równowartość 4,6 mld dolarów) na rynku wewnętrznym. W pierwszym kwartale tego roku władze uplasowały obligacje skarbowe na płytkim białoruskim rynku wewnętrznym, w efekcie czego dług wewnętrzny wzrósł o 19,1 proc. Jak szacują ekonomiści ta opcja znacząco się skurczyła, zwłaszcza wobec trudnej sytuacji ekonomicznej i nasilającej się presji inflacyjnej, w związku z czym Łukaszenka musi poszukiwać pieniędzy na zewnątrz. Tym bardziej jest to konieczne, że w świetle zapisów budżetu Białorusi na spłatę tegorocznych kredytów Mińsk potrzebował będzie 8 mld rubli, czyli ponad 3 mld dolarów. Z czego 1,9 mld dolarów pójdzie na spłatę rat, a 1,1 mld na odsetki. Już z tego wiać, że Białoruś pożycza drogo, ale nie ma innej opcji. Wiadomo, że możliwości taniego kredytowania w instytucjach Zachodu są zamknięte, białoruskie media informują też, że trwające rozmowy z Chinami w sprawie kolejnego kredytu nie dają, póki co, efektów. Pozostaje zatem Rosja. Putin obiecał w trakcie rozmów w Soczi we wrześniu ubiegłego roku kredyt w wysokości 1,5 mld dolarów, ale do tej pory Mińsk uzyskał jedynie 500 mln i perspektywy kolejnych wypłat są niepewne. Jurij Seliwerstow, białoruski minister finansów, mówił w kwietniu Agencji TASS, że ma nadzieję otrzymania do końca czerwca drugiej transzy rosyjskiego kredytu, ale, co zauważono, uchylił się od odpowiedzi na pytanie o perspektywę kolejnych pożyczek. A zatem Mińsk ma trudności z uzyskaniem taniego kredytu państwowego z Rosji, albo nie chce zgodzić się na towarzyszące takiemu finansowaniu warunki polityczne. Stąd decyzja o zaciągnięciu drogiego kredytu na rosyjskim rynku finansowym, bo obligacje uplasowane przez Mińsk w 2020 roku były oprocentowane na poziomie 8,5 proc., a dziś rosyjski rynek w związku z narastającą presją inflacyjną oczekuje wyższych odsetek.
Próby balansowania rosyjskich wpływów?
Białoruski budżet, który zdaniem ekspertów może w tym roku zamknąć się deficytem na poziomie 8 mld białoruskich rubli (ponad 3 mld dolarów), również nie może być źródłem skąd reżim zaczerpnąłby pieniądze na ewentualne spłaty zobowiązań. Pogarszają się też w związku z amerykańskimi sankcjami nałożonymi na rafinerię Naftan perspektywy białoruskiego eksportu, a trzeba pamiętać, że ze sprzedaży artykułów ropopochodnych pochodzi niemal połowa przychodów. Białoruscy komentatorzy, w tym związani z opozycją, są zdania, że podjęcie przez Łukaszenkę decyzji o planowaniu obligacji na rosyjskim rynku finansowym oznacza, że podejmuje on kolejną próbę balansowania rosnących wpływów Rosji. Gdyby było inaczej, to znacznie prostszym i łatwiejszym krokiem byłoby zakończenie negocjacji nad kolejnymi „kartami drogowymi”, które dziś nazywają się „programami integracyjnymi” i uruchomienie kolejnych rosyjskich kredytów rządowych. Debata nad dwoma najbardziej wrażliwymi programami – związanym z ujednoliceniem ustawodawstwa podatkowego i celnego oraz jednolitym białorusko – rosyjskim rynkiem na nośniki energii przedłuża się i w związku z tym oddala się termin podpisania całego pakietu. Białoruski ambasador w Moskwie Siemaszko jeszcze niedawno mówił, że porozumienie winno być gotowe do końca kwietnia, później deklarował termin majowy a teraz mówi się o jesieni, wrześniu albo październiku. Niewykluczone, że przyspieszone, trzecie już w tym roku spotkanie Putin – Łukaszenka związane jest ze ślimaczącymi się negocjacjami.
Sygnały do Zachodu
Równolegle reżim w Mińsku wysyła, jak się wydaje, sygnały adresowane również do państw Zachodu w tym i Polski. Mam w tym wypadku na myśli dwa artykuły opublikowane w ostatnich dniach przez Denisa Mieliancowa, koordynatora programu „Polityka zagraniczna Białorusi” w think tanku Miński Dialog. Instytucja ta uchodzi za nieoficjalny, związany z białoruskim MSZ-em, kanał komunikacji reżimu. Możemy zatem artykuły Mieliancowa traktować w kategoriach ciekawej publicystyki poświęconej analizie sytuacji w kraju, ale również być może są one formą komunikacji z zagranicą, tym bardziej, że jeden z artykułów opublikowany został w Rosji, a drugi w Niemczech.
Punktem wyjścia Mieliancowa jest analiza polityki Unii Europejskiej wobec politycznego kryzysu na Białorusi. Porównuje on postepowanie Brukseli i państw członkowskich w roku 2010 i po ubiegłorocznych „wyborach”. W obydwu przypadkach mieliśmy do czynienia ze złamaniem przez reżim reguł demokratycznych i represjami na masową skalę. Paradoksalnie, jak zauważa białoruski ekspert, mimo, że obecnie skala represji jest wielokrotnie większa niż w 2010 roku, to obecna reakcja Unii Europejskiej jest znacznie słabsza niźli wówczas. O ile w 2010 roku Wspólnota szybko wprowadziła szerokie sankcje, którymi prócz samego Łukaszenki objęła również funkcjonariuszy reżimu, w tym przedstawicieli mediów, a łącznie na liście sankcyjnej znalazły się 148 osoby, to tyle obecnie, proces nakładania ograniczeń jest po pierwsze znacznie wolniejszy, a po drugie skala o niebo mniejsza. Dziś na europejskiej „czarnej liście” znajduje się 88 nazwisk i umieszczono na niej też kilka firm, ale w tym ostatnim wypadku są one więcej niźli symboliczne, bo są to przedsiębiorstwa praktycznie nie współpracujące z państwami z Unii. Kolejny pakiet sankcji, który miał zostać ogłoszony w maju przesunięty został przez Brukselę na czerwiec, co jest interpretowane w rosyjskich i białoruskich mediach jako świadectwo braku zgody państw Unii na zaostrzanie sankcji wobec Mińska. W opinii białoruskiego analityka ta powściągliwa, mimo twardej retoryki, reakcja związana jest z kilkoma faktami. Po pierwsze stolice europejskie wyciągnęły wnioski z doświadczeń ostatniego okresu ocieplenia stosunków z Mińskiem, czyli z czasów przed ubiegłorocznymi wyborami prezydenckimi, kiedy sfera wolności i swobód na Białorusi uległa znacznemu poszerzeniu. Jak pisze białoruski ekspert Zachód ma też świadomość, że presja na reżim, walczący o swoje przetrwanie nie doprowadzi do ustępstw z jego strony, a jedynie co może spowodować to pogłębienie zależności od Moskwy i doprowadzić w efekcie do przekształcenia kraju w cos na kształt wrogiego Zachodowi obozu wojskowego, czy rosyjskiej forpoczty. W takiej sytuacji, oraz w związku z problemami wewnętrznymi, Unia Europejska raczej przyjmuje opcję „miękkiej polityki” wobec Mińska i twardej retoryki. Artykuł Mieliancowa zawiera też, formułowane pod adresem Zachodu, czytelne przesłanie. Realną opcją jest dziś, jego zdaniem, albo uzyskanie przez Białoruś statusu „rozdzielającego wrogie państwa buforu działającego na rzecz stabilizacji regionu” albo przekształcenie kraju w „wojskową placówkę Rosji z bazami i koordynowaną z Kremlem polityką bezpieczeństwa i zagraniczną”.
Drugie wystąpienie białoruskiego eksperta zawiera interpretację obecnych relacji na linii Mińsk – Moskwa i jest uzupełnieniem, a może uzasadnieniem, ocen zawartych we wcześniej omawianym artykule. Otóż w jego opinii jeśli w istocie Moskwa dążyłaby do wymuszenia na Łukaszence oddania znaczącej części suwerenności, a ten jako realny scenariusz polityczny rozpatrywałby integrację obydwu organizmów państwowych, to kiedy, pyta retorycznie Mieliancow mogłoby dojść do „konsumpcji” związku, jesienią ubiegłego roku, kiedy politycznie Łukaszenka był znacznie osłabiony a jego władza zależała od Moskwy, czy teraz, kiedy spadek aktywności protestacyjnej i utrzymanie jedności obozu władzy obiektywnie rzecz biorąc oznacza wzmocnienie reżimu? A zatem jeśli Białoruś nie została „połknięta” przez Rosję w ubiegłym roku, to również najpewniej nie zostanie wchłonięta i dziś, a kolejne tury i spotkania Łukaszenki z Putinem twarzą w twarz raczej są świadectwem narastanie sprzeczności w planie integracji niźli dowodem na przyspieszenie w tej materii. Zresztą zdaniem białoruskiego eksperta w świetle rysujących się tendencji nie broni się również teza, że Rosja realizuje scenariusz inkorporacyjny. W obecnym stanie społecznych emocji na Białorusi i w obliczu trudności gospodarczych parcie na rzecz takiego rozwiązania byłoby w gruncie rzeczy bardzo ryzykowną z rosyjskiego punktu widzenia grą. Zresztą Łukaszenka umiejętnie cała partię rozgrywa. Jego ostra retoryka antyzachodnia oraz powtarzane ostatnio bardzo często deklaracje przedstawicieli białoruskich sił zbrojnych o rosnącym zagrożeniu ze strony NATO są obliczone zarówno na umocnienie przekonania w rosyjskich elitach władzy jak i rosyjskiej opinii publicznej, że Zachód realizuje „pomarańczową agresję”, której Mińsk jest ofiarą, ale niewykluczone, że następnym celem „ataku” jest Moskwa. Obiektywnie tego rodzaju narracja wzmacnia Łukaszenkę wobec Putina, bo po pierwsze nie zmienia się w sposób rewolucyjny reguł gry kiedy trzeba się bronić, po drugie ewentualną presję ze strony Moskwy na reżim w Mińsku trudniej będzie usprawiedliwić w takich realiach przed rosyjską opinia publiczną. Wszystko to oczywiście nie oznacza, że plany integracyjne, nawet daleko idące, zostały ostatecznie pogrzebane. Ale obecnie, w perspektywie nawet 2 – 3 lat, jak uważa Mielianow trzeba mówić o ich zawieszeniu, skoncentrowaniu się zarówno Moskwy, jak i tym bardziej Mińska, na stabilizowaniu sytuacji, co sprzyja umocnieniu władzy Łukaszenki. W przypadku reżimu białoruskiego oznacza to też w gruncie rzeczy próbę powrotu, w innych realiach i z mniejszym marginesem swobody, do polityki balansowania między umownym Zachodem a Rosją, po to aby z każdej strony „wyciągnąć” najwięcej.
Jeśliby ta diagnoza sytuacji potwierdziła się, oczywiście trzeba to sprawdzać w rozmowach nieoficjalnych (mam nadzieję, że nasz MSZ dysponuje tego rodzaju kanałami), to być może dla polityki Warszawy otwierałaby się jakaś przestrzeń. Chodzi tu raczej o politykę niewielkich kroków, w pierwszym rzędzie mających na celu, zaprzestanie represji wobec Związku Polaków, którego liderzy przetrzymywani są w aresztach przez Łukaszenkę w gruncie rzeczy w charakterze politycznych zakładników. Oczywiście, musielibyśmy zacząć uprawiać politykę czysto transakcyjną, np. zwolnienie więzionych Polaków i możliwość swobodnego działania szkolnictwa polskiego, w zamian za dopuszczenie na polskim wtórnym rynku finansowym białoruskich obligacji skarbowych. Nie zachwieje to naszego rynku, da też naszym inwestorom większe stopy zwrotu. Być może przy użyciu tego rodzaju narzędzi bylibyśmy w stanie zrobić coś więcej w sprawie Polaków na Białorusi, niźli do tej pory.
POLECAMY NOWOŚĆ! Książka Marka Budzisza „Wszystko jest wojną. Rosyjska kultura strategiczna”, dostępna w naszym wSklepiku.pl
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/551264-jak-warszawa-moze-pomoc-polakom-na-bialorusi