Amerykański Federalny Urząd Lotnictwa (FAA) wydał w piątek, adresowany do linii lotniczych, komunikat w którym „ze szczególną ostrożnością” zaleca korzystanie z przestrzeni powietrznej Kijowa, Dniepropietrowska, Symferopola oraz Rostowa nad Donem i Moskwy.
Niemal w tym samym czasie amerykańska ambasada w Kijowie zamieściła na swojej stronie oficjalne ostrzeżenie, kierowane do obywateli Stanów Zjednoczonych o możliwości gwałtownego pogorszenia się bezpieczeństwa w regionie Donbasu i Krymu, zalecając przy tym powstrzymanie się od podróży w te okolice.
Niemal jednocześnie napłynęły informacje, że na Morze Azowskie wpłynęło 15 rosyjskich kutrów na co dzień będące częścią flotylli Morza Kaspijskiego. Przepłynęły one demonstracyjnie Cieśninę Kerczeńską i podążyły w stronę Krymu, gdzie mają niedługo zaczynać się ćwiczenia rosyjskich sił zbrojnych. Również dzisiaj służby prasowe rosyjskiego Południowego Okręgu Wojskowego poinformowały o manewrach lotniczych nad obszarem Krymu, w których uczestniczyło 50 myśliwców, myśliwców szturmowych i bombowców. Jeśli dodamy do tego informacje o zatrzymaniu i wydaleniu ukraińskiego konsula w Petersburgu, to będziemy mieli obraz tego czy uprawnionym jest pogląd o deeskalacji między Rosją a Ukrainą. Wydaje się, że mamy do czynienia z zupełnie innym, zwiększającym presję działaniem Moskwy. Taka postawa jest zrozumiała, zwłaszcza w obliczu faktu, że przyjęta strategia przynosi Federacji Rosyjskiej spodziewane rezultaty.
Mam w tym wypadku na myśli przede wszystkim pojednawczy ton Joe Bidena, który publicznie, już po ogłoszeniu kolejnych sankcji, mówił o konieczności rozmów z Rosją, dając, tak przynajmniej zinterpretowały to rosyjskie media, do zrozumienia, że sankcje musiał w obliczu presji deep state i Kongresu wprowadzić ale najchętniej rozpocząłby z Moskwą dialog. Jeśli chodzi o dolegliwość podjętych decyzji, to eksperci rosyjscy są zdania, że Waszyngton zdecydował się na najsłabszą z możliwych ich skalę. Zakaz zakupu rosyjskich papierów dłużnych na rynku pierwotnym przez inwestorów ze Stanów Zjednoczonych jest w ich opinii łatwy do obejścia, bo pośrednicy będą kupować rosyjskie papiery skarbowe, po to aby potem odsprzedać je na rynku wtórnym, co już nie jest obłożone sankcjami. Zapewne nieco podniesie to koszt obsługi długu, bo pośrednicy też chcą zarobić, ale nie jest uderzeniem, którego wszyscy się spodziewali, zwłaszcza w obliczy skali ataku hackerskiego SolarWinds. Tak też zareagowały rynki walutowe, rubel najpierw stracił do dolara, ale potem odrobił część spadków.
Równie wymowna, a przy tym kompromitująca dla Białego Domu, była historia z odwołaniem rejsu dwóch amerykańskich niszczycieli rakietowych, które miały wpłynąć 4 maja na Morze Czarne. Całą sprawę ze szczegółami opisuje amerykański portal politico.com, ale warto choćby pokrótce przybliżyć ją polskim czytelnikom. We środę, czyli już po telefonicznej rozmowie Bidena z Putinem, Mevlüt Çavuşoğlu, turecki minister spraw zagranicznych poinformował, że strona amerykańska zrezygnowała z zaplanowanego wejścia na Morze Czarne USS Donald Cook i USS Roosevelt. Zgodnie z zapisami Konwencji z Montreux Ankara musi być powiadomiona z dwutygodniowym wyprzedzeniem o zamiarze wejścia na ten akwen okrętów wojennych państw nie mających linii brzegowej, czyli decyzja o rejsie zapadła wcześniej a o jego odwołaniu w ostatniej chwili. Pentagon uchylił się na początku z odpowiedzią na pytania dziennikarzy dlaczego zdecydował się na rewizję planów, jednak Politico ustaliło, iż zdecydowano się na taki krok „aby nie eskalować” napięcia między Rosją a Ukrainą, w związku z sytuacją w Donbasie i na Krymie. Osobną kwestią jest pytanie czy Putin dowiedział się o tej decyzji od Bidena w toku ich rozmowy telefonicznej, ale nawet jeśli tak się nie stało, to sygnał był czytelny i Moskwa zinterpretowała go tak jak zazwyczaj tego rodzaju kroki pojmuje, czyli jako wyraz słabości i niezdecydowania.
Świadczą o tym decyzje podjęte w trakcie piątkowego, popołudniowego posiedzenia Rady Bezpieczeństwa Federacji Rosyjskiej, będące odpowiedzią na amerykańskie sankcje ogłoszone w połowie tygodnia. Przy okazji wysłano dwa sygnały. Po pierwsze z faktu, że o rosyjskich kontrsankcjach decydowała Rada Bezpieczeństwa, a nie MSZ mimo, że w większości mają one wymiar dyplomatyczny interpretować należy w kategoriach odpowiedzi państwowej udzielonej na najwyższym poziomie. Po drugie, z komunikatu, który opublikowany został na stronie Rady Bezpieczeństwa wynika, że uczestniczył w nim, generał Gierasimow, szef rosyjskiego Sztabu Generalnego, nie będący stałym członkiem tego gremium. Wydaje się zatem, że jednym z głównych tematów obrad była kwestia napięcia z Ukrainą, również w wojskowym wymiarze, zatem opublikowane przez rosyjski MSZ w piątek wieczorem kontrsankcje trzeba rozpatrywać w kategoriach tego co dzieje na granicy z Ukrainą.
Warto teraz poświęcić im nieco uwagi. Obejmują one po pierwsze „rekomendację” pod adresem amerykańskiego ambasadora w Moskwie aby ten udał się na konsultacje do Waszyngtonu. Nie jest to formuła przewidziana w międzynarodowych konwencjach regulujących zasady działalności służby dyplomatycznej, a w przeszłości dyplomacja ZSRR raz tylko, w 1952 roku odwołała się do takiego posunięcia wobec Georga Kennana. Rosyjski dziennik Kommiersant przypomina, że do podobnego posunięcia, wobec Polski i Litwy, uciekł się też jesienią Aleksandr Łukaszenka. Wydaje się, że mamy do czynienia z faktycznym nie zaś formalnym, choć nie wiadomo na jak długo, obniżeniem szczebla wzajemnych relacji. Drugim posunięciem Moskwy jest, zgodnie z zasadą wzajemności, wydalenie z Rosji dziesięciu dyplomatów amerykańskich. Trzecim krokiem jest odejścia od dotychczas stosowanej praktyki wydawania przez Federację Rosyjską krótkoterminowych wiz dla pracowników Departamentu Stanu. Teraz ograniczono liczbę tego rodzaju wiz do 10, i to na zasadzie wzajemności. Moskwa wydała też oficjalny zakaz pracy obywateli rosyjskich w amerykańskich misjach dyplomatycznych, co oznacza, że będą się oni musieli zwolnić. W praktyce krok ten prowadzi do zmniejszenia liczby amerykańskich dyplomatów, bo teraz w ramach limitu trzeba też będzie ściągnąć pracowników techniczno-administracyjnych. Rosyjski MSZ poinformował też o wypowiedzeniu memorandum z 1992 roku, które umożliwiało pewnej grupie przedstawicieli dyplomatycznych swobodne poruszanie się po kraju. Teraz, każdy dyplomata amerykański, po to aby oddalić się od swej placówki na odległość większą niźli 40 km, będzie musiał mieć specjalne pozwolenie. Wreszcie Ławrow zapowiedział, że Moskwa będzie bezwzględnie stosować zasadę wzajemności, jeśli chodzi o personel dyplomatyczny. Chodzi o to, że Waszyngton za rosyjskich przedstawicieli dyplomatycznych uważa również tych Rosjan, którzy są akredytowani przy ONZ. Rosja uważa zaś, że przebywają oni co prawda w Stanach Zjednoczonych, ale nie są częścią rosyjskiego korpusu dyplomatycznego wysłanego do USA. Różnica jest niemała i wynosi 150 osób, co oznacza, że jeśliby przyjąć zasadę parytetu tak jak ją rozumie rosyjski MSZ, to należałoby zmniejszyć liczebność amerykańskiego przedstawicielstwa o taką liczbę osób. Wreszcie likwiduje się możliwość działania Fundacji i NGO-sów w Rosji, finansowanych przez amerykańskie instytucje federalne. Wpisanie na rosyjską „czarną listę” 10 wyższych urzędników amerykańskich, w tym szefowej wywiadu Avril Haines czy prokuratora generalnego Merricka Garlanda jest w tym katalogu posunięć, krokiem chyba w najmniejszym stopniu dolegliwym. Choć i w tym wypadku Moskwa po raz pierwszy ujawniając tego rodzaju listę zadbała o to aby jej posunięcie nabrało rozgłosu.
Posiedzenie rosyjskiej Rady Bezpieczeństwa poprzedzone było w czasie, rozmowami Zełenski – Macron, które odbywały się w Paryżu. Na razie niewiele wiadomo o ich szczegółach, również o telekonferencji jaką obydwaj prezydenci odbyli z Angelą Merkel, ale ukraińscy komentatorzy już zwrócili uwagę na kilka szczegółów. Po pierwsze rozmowa „w cztery oczy” obydwu prezydentów trwały dłużej niźli zaplanowano, bo półtorej godziny. Na tyle długo, że nie odbyła się sesja plenarna w poszerzonym składzie. To dość intrygujące, bo wcześniej ukraińskie media informowały zarówno o tym, że przygotowywana wizyta ma doprowadzić do podpisania szeregu ważnych umów gospodarczych, a nawet spekulowano o zakupie przez Ukrainę francuskich Carracali. Sama wizyta Zełenskiego miała być długo i ze szczegółami uzgadniana. Teraz wiele wskazuje na to, że do rozmów o współpracy gospodarczej w ogóle nawet nie doszło, nie mówiąc już o porozumieniach, co być może rzuca nieco światła na temperaturę dialogu. Po drugie zauważono, że Macron nawet nie odpowiedział na propozycję Zełenskiego aby Francja wypowiedziała się na temat perspektyw wejścia Ukrainy do Unii Europejskiej, miał jedynie deklarować, że zastanowi się. Po trzecie wiadomo, że rozmowy dotyczyły przede wszystkim Donbasu i zaostrzenia relacji z Rosją. Już poinformowano, że Macron rozmawiał telefonicznie z Putinem, a po rozmowach z Zełenskim Pałac Elizejski w specjalnym komunikacie podkreślił akcentowaną przez Francję konieczność „szukania rozwiązań politycznych”. Zapowiedziana na 19 kwietnia kolejna runda rozmów doradców liderów państw Formatu Normandzkiego oraz nawiązywanie w wypowiedziach strony francuskiej do tzw. klastrów może wskazywać, że zarówno Paryż jak i Berlin, bo mowa jest o wspólnych ustaleniach będą wywierać presję na Kijów aby ten przyjął formułę kompromisową w rokowaniach związanych z Donbasem. Problemem jest to, że ideę kompromisu inaczej rozumie się na Ukrainie a inaczej w Paryżu i w Berlinie. Jak rozumie się kompromis z Rosją w Paryżu widać dobrze na przykładzie artykułu Philippe Gélie „Ukraiński impas” w czwartkowym Le Figaro, który został opublikowany w tym samym dniu co wywiad z Wołodymirem Zełenskim. Wypowiedź ukraińskiego prezydenta, który w wywiadzie mówił, że jeśli liderzy Unii Europejskiej mówią o tym, iż od Ukrainy zależy sytuacja bezpieczeństwa Europy, za którą jego ojczyzna płaci ofiarą 14 tys. poległych w wojnie z Rosją, to Kijów powinien uzyskać formalny status w NATO i Unii, została skontrowana przez komentarz gazety autorstwa Gelie. Napisał on, że „Członkostwo w NATO nie oswobodzi Ukrainy od geografii, która wymusza, by ten kraj znalazł jakieś modus vivendi z przytłaczająco silnym sąsiadem.”
Obawiam się, że w obliczu postawy Waszyngtonu, tym bardziej Paryża i Berlina, w najbliższym czasie Kijów będzie przymuszany do znalezienia tego „modus vivendi” z Rosją. Moskwa zaś będzie miała wszelkie powody aby sądzić, że obrana przezeń strategia działa i jest skuteczna. Jeśli to jest droga do deeskalacji sytuacji na wschodzie Ukrainy to co najwyżej na krótki czas. Moim zdaniem mamy dziś raczej do czynienia z sytuacją przypominającą to co działo się w Europie przed 1938 rokiem. Tchórzliwa polityka ustępstw, obłaskawiania despoty wiadomo jak się skończyła.
POLECAMY NOWOŚĆ! Książka Marka Budzisza „Wszystko jest wojną. Rosyjska kultura strategiczna”, dostępna w naszym wSklepiku.pl
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/547460-ustepstwa-wobec-rosji-prowadza-do-wojny