Trzej wysocy rangą oficerowie amerykańskich sił zbrojnych Marcus Hicks, Kyle Atwell i Dan Collini, z których Hicks do niedawna dowodził amerykańskimi siłami specjalnymi w Afryce, a pozostali są nadal w czynnej służbie, zwracają na łamach Foreign Affairs uwagę, że decyzja Donalda Trumpa o znaczącej redukcji obecności wojskowej na Czarnym Lądzie może okazać się strategicznym błędem wpływającym na układ sił w świecie i zaczynającą się rozgrywkę między mocarstwami.
Na pierwszy rzut oka motywacja Waszyngtonu była słuszna. Zmienia się geografia i natura zagrożeń, Stany Zjednoczone w mniejszym stopniu niźli w przeszłości będą zmagać się z wyzwaniem terrorystycznym a bardziej przygotowywać muszą się na przeciwdziałanie posunięciom rewizjonistycznych mocarstw takich jak Rosja i Chiny. Zagrożenie terrorystyczne nie zniknie i nadal stanowiło będzie w takich krajach jak Nigeria, Kamerun czy Niger poważny problem, jednak w porównaniu do wyzwań jakie niesie za sobą rywalizacja z Pekinem czy Moskwą jest ono relatywnie mniejsze, stąd decyzja o realokacji, czyli wycofywaniu amerykańskich kontyngentów. W opinii Autorów artykułu ta, na pierwszy rzut oka słuszna ocena sytuacji może w konsekwencji przyczynić się do klęski amerykańskiej strategii powstrzymywania Chin i Rosji. Przede wszystkim z tego powodu, że w najbliższej przyszłości, jak argumentują, rywalizacja między mocarstwami będzie toczyła się przede wszystkim w Afryce i ten, kto umocni tam swoją pozycję, będzie miał więcej do powiedzenia na innych frontach starcia.
Stanom Zjednoczonym trudno będzie, dowodzą, prowadzić kompleksową, spójną i konsekwentną politykę wobec wszystkich 54 krajach znajdujących się na kontynencie afrykańskim, co nie oznacza, że Waszyngton winien zredukować swe zainteresowanie tym co się tam dzieje. Raczej, proponują, winien działać za pośrednictwem „regionalnego koordynatora” swej polityki. Nietrudno zauważyć, iż tego rodzaju postawienie sprawy zbiega się z lansowaną od pewnego czasu przez Paryż koncepcją wzięcia przez Europę, a w praktyce przez Francję, na siebie obowiązków stabilizowania sytuacji w państwach afrykańskich, wliczając w to również Afrykę subsaharyjską. W amerykańskich środowiskach strategicznych dyskutuje się też od jakiegoś czasu wizję nadania amerykańskich sojuszom charakteru „węzłowego”. Stany Zjednoczone nie wycofywałyby się w świetle tej koncepcji z formatów wielostronnych, ale koncentrując swą uwagę na kierunkach priorytetowych w innych, mniej ze swej perspektywy istotnych realizowałyby politykę Zachodu wykorzystując większe zaangażowanie państw o kluczowym znaczeniu regionalnym, będących takimi „węzłami bezpieczeństwa”.
Strategiczna próżnia
W przypadku Afryki nie ma co liczyć na to, że strategiczna próżnia, która powstanie jeśli Amerykanie się wycofają nie zostanie zapełniona. Symbolicznym w swej wymowie było to, że kilka tygodni po tym jak administracja Trumpa zapowiedziała likwidację swej obecności wojskowej w Somalii, Federacja Rosyjska podpisała porozumienie o stworzeniu własnej bazy wojskowej z rządem Sudanu. Zresztą, jak zauważają, Moskwa od 2014 roku podpisała porozumienia wojskowe z 19 krajami afrykańskimi i nie zamierza rezygnować z rozbudowy swych wpływów na kontynencie. Podobną politykę rozbudowywania swej obecności wojskowej (baza w Dżibuti) a przede wszystkim ekonomicznej uprawiają od lat Chiny. Wszystko to razem wzięte pozwala sformułować tezę, że Afryka stanie się w najbliższej przyszłości polem geostrategicznego starcia mocarstw.
To zaś oznacza i to, że Ameryka nie może porzucić Afryki i to, że do tej rywalizacji należy się przygotować. Dotychczasowe instrumentarium jakimi posługiwała się amerykańska dyplomacja, zdaniem Autorów, jest już niewystarczające. Przede wszystkim dlatego, że miała ona wymiar „narodowy”, co w praktyce oznaczało, że amerykańską linię polityczną realizowali ambasadorzy Stanów Zjednoczonych w poszczególnych państwach. Miało to swe dobre strony, bo dodawało polityce Waszyngtonu profesjonalnej głębi, ale obecnie już nie wystarcza. Zagrożenia, które rysują się przed państwami kontynentu mają wymiar ponadpaństwowy, a nawet ponadregionalny. Z plagami klimatycznymi, zagrożeniem islamistycznym, migracjami ludności walczyć trzeba w skali całego kontynentu, a aktywnym w państwach afrykańskich amerykańskim ambasadorom brakuje środków, personelu i możliwości koordynacji swych poczynań, aby nadać im szerszy wymiar.
Walka z islamistyczną partyzantką Boko Haram musi odbywać się równocześnie w Kamerunie, Nigrze, Nigerii i Czadzie. Problemów Somalii nie rozwiąże się bez zaangażowania Etiopii, Kenii, Ugandy i Burundi. Hicks, Atwell i Collini otwarcie przyznają rację Paryżowi, który chcąc stabilizować sytuację w Mali już kilka lat temu przyjął tego rodzaju regionalną perspektywę i prowadzi swe operacje również w sąsiednich Mauretanii, Nigrze, Burkinie Faso, a nawet dalej położonym Czadzie.
„Powrót rywalizacji mocarstw nie oznacza, że Stany Zjednoczone mogą odwrócić swoją uwagę od Afryki. – argumentują - Wręcz przeciwnie, zwiększona aktywność Rosji i Chin na kontynencie będzie wymagała pogłębienia zaangażowania ze strony USA. Aby promować stabilność, dobre rządy i otwartość gospodarczą w Afryce, a jednocześnie przeciwdziałać nieliberalnym wpływom mocarstw - rywali, Stany Zjednoczone będą potrzebować strategii regionalnej, która będzie w stanie stawić czoła zagrożeniom ponadnarodowym.” W przeciwnym razie Ameryka ryzykuje utratę pola i zdobycie przewagi przez strategicznych rywali.
Artykuł ten dobrze prezentuje dylematy przed którymi dziś staje Waszyngton. Przy bliższej analizie każdy rejon świata okazuje się być ważnym, a może nawet w średniookresowej perspektywie kluczowym dla wyniku rozgrywki między mocarstwami. Nawet takie regiony, które wydawały się mieć mniejsze znaczenie okazują się istotne. Ale z drugiej strony Waszyngton musi mierzyć zamiary na siły. Nie można w obliczu mniejszych zasobów i koncentracji na polityce wewnętrznej z taką samą intensywnością być obecnym w każdym punkcie świata. Trzeba dokonywać wyboru, wymuszanego również tym, że dotychczasowe dokonania nie wyglądają, na tle wyzwań, dobrze. To wyraźnie wyczuwalne w wystąpieniu Hicksa, Atwella i Colliniego przeświadczenie, że być może „Ameryka nie robi wszystkiego perfekcyjnie” jest dla nowych czasów, jak się wydaje, kluczowe. Zaraz za tym idzie postulat, że warto posłuchać czasem sojuszników, co jak można przypuszczać bierze się z tego właśnie poszukiwania lepszego modelu uprawiania polityki w sytuacji kiedy zasobów już nie wystarcza na taką jak w przeszłości skalę zaangażowania. Drugą, nie konkurencyjną, ale wspierającą to myślenie opcją, jest poszukiwanie „partnerów regionalnych”, państw, które zdejmą część zadań z przeciążonej amerykańskiej dyplomacji i sił zbrojnych.
System sojuszniczy
Wszystko to oznacza przebudowę amerykańskiego systemu sojuszniczego, którego ostateczny kształt nie jest jeszcze określony. Już jednak samo rozpoczęcie tego procesu zwiastuje fundamentalne zmiany w regionalnych układach sił od Afryki, przez Bliski Wschód, Azję Środkową i Południowo – Wschodnią po nasz region świata. Warto by było abyśmy mieli świadomość, że zmiany już się zaczęły i wiedzieli w jakim kierunku będą one postępowały.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/542286-afryka-polem-rywalizacji-mocarstw