Monachijska Konferencja Bezpieczeństwa, szczyt G – 7 i spotkanie ministrów obrony państw NATO przysłoniły nam nieco to co się dzieje gdzie indziej, zwłaszcza wokół Turcji, a mamy do czynienia z niezwykle interesującymi i pouczającymi procesami.
Dzisiaj odbywa się spotkanie Recepa Erdoğana z Iriną Vlah, liderką mniejszości Gagauzów w Mołdawii. Jest to lud pochodzenia tureckiego, wyznający prawosławie, który cieszy się wewnętrzną autonomią. Do tej pory Gagauzowie, jak wiele mniejszości w krajach przestrzeni postsowieckiej raczej orientowali się na Moskwę, bojąc się dominacji orientacji rumuńskiej w Mołdawii. Uważa się nawet, że jeśliby rozwiązanie kryzysu związanego z Naddniestrzem przebiegło tak jak to proponował w swoim czasie (2003 rok) Dmitrij Kozak, wówczas i dziś zajmujący funkcję zastępcy szefa administracji Putina i nadzorujący obszary postsowieckie, to Mołdawia mogłaby stać się krajem federacyjnym a Gagauzi de facto uzyskaliby status języczka u wagi, przesądzającego geostrategiczną orientacje kraju. Oczywiście do takiego rozwiązania jest jeszcze daleko, choć prezydentura Mai Sandu oznacza, że kwestia Naddniestrza znów wraca na agendę. Zainteresowanie Ankary Mołdawią i umacnianie relacji z Gagauzami, gdzie Turcja otworzyła w ubiegłym roku swój konsulat w Comrat, pokazuje, że Turcja ma zamiar „wejść do gry” w tym strategicznie ważnym regionie. Obiektywnie rzecz biorąc wzrost wpływów Ankary oznacza, zwłaszcza wobec prozachodniej orientacji Mai Sandu, zmniejszenie wpływów Rosji, co w Moskwie nie może być przyjmowane z entuzjazmem.
Aktywizuje się też grupa państw będących regionalnymi przeciwnikami Turcji. Mam na myśli powołanie pod egidą Aten, 11 lutego tzw. Philia Forum w którym obok Grecji uczestniczyli ministrowie spraw zagranicznych Cypru, Egiptu, Arabii Saudyjskiej, Bahrajnu, Iraku, ZEA oraz za pośrednictwem łączy internetowych Francji. Antyturecki i geostrategiczny wymiar tego spotkania nie był nie tylko skrywany, ale wręcz podkreślany, zarówno przez premiera Mitsotakisa jak i szafa MSZ-u Grecji Nikosa Dendiasa. Premier Grecji powiedział, że celem tego nowego regionalnego formatu jest wykorzystanie geograficznego położenia jego kraju, który może stać się centrum dwóch osi geopolitycznych, a mianowicie północ – południe i wschód – zachód. Przy czym greccy komentatorzy zauważają, że obiektywnie rzecz biorąc polityce Aten sprzyja zarówno kryzys relacji Ankary z wieloma państwami europejskimi, przede wszystkim z Francją, zadrażnienia relacji ze Stanami Zjednoczonymi oraz nowe realia regionalnej geostrategii. Znaczenie Cieśnin miałoby ich zdaniem maleć w związku z faktem, że NATO ma dostęp do Morza Czarnego za pośrednictwem Bułgarii i Rumunii a z Rosją graniczy na tzw. wschodniej flance. Niezależnie od tego czy zgadzamy się z tymi ocenami na dwie kwestie warto zwrócić uwagę. Pierwszą jest powstanie bloku politycznego w którym uczestniczą państwa będące członkami NATO, którego głównym celem jest równoważenie, czy przeciwdziałanie polityce innego członka NATO. To nowe, potencjalnie groźne zjawisko, które może się rozszerzyć, zwłaszcza, że postawę przychylną Ankarze zajmuje dziś Londyn, o Kijowie nie wspominając. Drugą, istotną kwestią jest stawiane przez Greków pytanie czy Turcja jest niezbędnym, z punktu widzenia Zachodu, elementem polityki powstrzymywania Rosji.
Relacje Ankary ze Stanami Zjednoczonymi w ostatnich dniach również uległy ponownemu zaostrzeniu. Mamy do czynienia w tym wypadku z sinusoidą, okresy retorycznego ocieplenia i poszukiwania jakiejś formuły kompromisu przeplatają się z fazami zaostrzenia. Tym razem mamy do czynienia z zaostrzeniem. Bezpośrednim jego powodem była kwestia odkrycia szczątków zamordowanych przez bojowników kurdyjskiej PKK 13 tureckich jeńców i nie dość stanowcza, zdaniem Ankary, reakcja na to zdarzenie Waszyngtonu. Oczywiście odświeżyło to stare resentymenty i skłoniło niektórych tureckich publicystów do przypomnienia, że Abdullah Öcalan, uznawany za terrorystę, kiedy został pojmany przez tureckie służby specjalne w Kenii, kiedy podróżował z cypryjskim paszportem dyplomatycznym chroniony przez oddział greckich komandosów. Sam Erdogan wypowiadając się na jednym z regionalnych kongresów swojej formacji politycznej oskarżył Departament Stanu, ale również państwa zachodnie o to, że w swych kondolencjach byli nie tylko nieszczerzy, ale również celowo uchylali się od wyraźnego potępienia terroryzmu PKK, co jego zdaniem jest kolejnym potwierdzeniem kooperacji między Zachodem a antytureckim ruchem. W wypowiedzi Erdoğana brzmiały też twarde nuty. Miał powiedzieć, adresując swe słowa Waszyngtonowi, że „ jeśli chcemy kontynuować nasz sojusz i NATO w skali globalnej, to musicie przestać być po stronie terrorystów ”. Burhanettin Duran, dyrektor w rządowym think tanku SETA napisał, że warunkiem współpracy w ramach NATO musi być z jednej strony zaprzestanie polityki budowania wewnętrznych bloków, których celem jest ograniczenie możliwości Turcji w ramach Sojuszu a po drugie, uznanie szczególnej formuły relacji Ankary z Rosją. To ostatnie stwierdzenie należy raczej rozumieć w kategoriach faktycznego przyznania Turcji statusu porównywalnego do pozycji Niemiec czy Francji, których prawa do prowadzenia odrębnej, będącej nawet w kontrze do linii innych państw NATO, polityki wobec Rosji nikt nie kwestionuje. Turcja zresztą nie ogranicza się jedynie do retorycznych pogróżek, ale buduje własny alians regionalny. Świadczy o tym choćby ostatnie, z 18 lutego, spotkanie ministrów spraw zagranicznych Turcji, Gruzji i Azerbejdżanu w Baku, po którym część obserwatorów zaczęła pisać o perspektywie sojuszu wojskowego między tymi państwami.
Regionalną sytuację w zakresie bezpieczeństwa komplikują informacje, które napłynęły w ostatnich dniach z rosyjskiej bazy wojskowej w Hmejmim. Otóż miało miejsce przedłużenie tamtejszego pasa startowego do 3200 metrów, co zdaniem amerykańskich specjalistów umożliwia stacjonowanie tam rosyjskich bombowców strategicznych wyposażonych w ładunki nuklearne. Oznaczałoby to, że z Syrii Rosja jest w stanie kontrolować nie tylko wschodnią część Morza Śródziemnego i blokować Kanał Sueski, ale również tamtejszy kontyngent wojskowy stanowi bezpośrednie zagrożenie dla znacznej części Europy.
Rosjanie oczywiście obserwują stan relacji Turcja – Stany Zjednoczone czy toczące się w NATO dyskusje. Warto w tym kontekście zwrócić uwagę na artykuł Timofieja Bordaczowa, dyrektora programowego Klubu Wałdajskiego, który snuje rozważania się czy nie nadszedł już ten czas, kiedy Rosja powinna pokazać Turcji swoją siłę. Rosyjski ekspert zastanawia się czy Turcja, uprawiająca w jego opinii politykę w stylu „niegrzecznego dziecka” i sprawiającego problemy wielkim mocarstwom jest już na tyle w wyniku swej asertywnej polityki osamotniona i izolowana, że Moskwa może przejść do realizacji scenariusza bardziej agresywnego. Warto też zwrócić uwagę na ten fragment wypowiedzi Bordaczowa w którym wprost pisze on, że „W rzeczywistości turecka polityka zagraniczna jest bardzo prosta. Jest to drapieżnik średniej wielkości. Nie „zaprząta sobie głowy” rozmową o wartościach czy szczególnych związkach. Turcja nie jest niebezpieczna militarnie. Za plecami Erdoğan, w przeciwieństwie do Polski, nie ma nic, co mogłoby doprowadzić do konfliktu zbrojnego między Rosją a Zachodem”. Jego zdaniem Rosja, która dysponuje wystarczającym potencjałem aby „zdmuchnąć Turcję z szachownicy” nie robi tego z prostej przyczyny – tego rodzaju posunięcie nie poprawi sytuacji w regionie z rosyjskiego punktu widzenia. Zresztą, jak stwierdza, istotą polityki Ankary, w ostatnich latach, jest ryzykowna gra, nieco ponad własne możliwości, aby uzyskać w międzynarodowej rodzinie państw wyższy status. Ankara toczy grę w stylu polityki końca XIX i początku XX wieku, która jest na rękę Moskwie, bo obiektywnie osłabia spójność kolektywnego Zachodu, głównego, strategicznego w opinii Bordaczowa, przeciwnika Federacji Rosyjskiej.
Przytaczam opinię rosyjskiego analityka i eksperta, zbliżonego do władzy nie dlatego, iż uważam jego diagnozy, w każdym punkcie, za słuszne. Prawdziwe jest oczywiście to, że Ankara uprawia ryzykowną politykę, której celem jest wzrost jej międzynarodowej pozycji. Prawdziwe jest też to, że głośniej mówiąc o własnych interesach poróżniła się z dotychczasowymi wielkimi graczami (Francja, Stany Zjednoczone). Nie można jej odmówić determinacji w budowie własnego potencjału i sieci powiązań, w tym gospodarczych oraz militarnych, o charakterze regionalnym, wykraczającym poza system sojuszy w ramach NATO. Słabym punktem tej polityki, jak zauważa Bardaczow jest ryzyko rozejścia się dróg Turcji i Paktu Północnoatlantyckiego. Jednak w NATO mamy do czynienia zarówno z niechętną Ankarze postawą Paryża, jak i znacznie bardziej przychylną polityką Londynu. To oznacza, że teza o nieuchronnym rozejściu się dróg Turcji i Paktu, może okazać się na wyrost i być bardziej wynikiem myślenia życzeniowego, niźli realnym scenariuszem. Tego nie wiemy. Wiemy jednak, że mamy do czynienia z najambitniejszą, od czasów Atatürka, próbą zdefiniowania na nowo roli Turcji w regionie i w świecie. Czy Erdoğanowi się uda, tego nie wiemy, ale nie można odmówić mu determinacji i odwagi. Postawił on w gruncie rzeczy na rozluźnienie systemu sojuszy wielostronnych na rzecz regionalnych centrów siły. Z polskiej perspektywy obserwacja tureckiej strategii politycznej może okazać się pouczającą nauką, ale nie dlatego, aby bezpośrednio, jak sądzą umysły powierzchownie oceniające bieg spraw, przenosić tureckie wzory do Polski. Liczy się metodologia myślenia o własnych interesach, dla której punktem wyjścia jest przekonanie, że stary system sojuszy może okazać się niewystarczającym, bo świat gwałtownie się zmienia, rekonfiguruje i kształtuje na nowo.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/540266-turcja-nato-rosja-zmiany-zachodza-na-naszych-oczach