W minionym tygodniu prezydent Joe Biden wygłosił, będąc w Departamencie Stanu, swoje pierwsze przemówienie poświęcone wyłącznie wizji amerykańskiej polityki zagranicznej nowej administracji. Daniel Fried, były amerykański ambasador w Polsce uważa, że mieliśmy do czynienia z „pierwszorzędnym przemówieniem Bidena dotyczące polityki zagranicznej”. Ja zaś mam zupełnie odmienny na ten temat pogląd.
Brak nowej myśli
Moim zdaniem mieliśmy do czynienia z przemówieniem utkanym z komunałów, w którym brak było jednej świeżej i odkrywczej myśli, a to, co przedstawiono w kategoriach programu pozytywnego w gruncie rzeczy doprowadzi amerykańską politykę do szeregu porażek, czego, oczywiście jeśli zarysowany w przemówieniu program w ogóle będzie realizowany, będziemy już w najbliższym czasie świadkami. Oczywiście być może różnica moich i ambasadora Frieda ocen związana jest z faktem, że amerykański dyplomata znacznie lepiej niźli ja zorientowany jest w realnych możliwościach i planach Stanów Zjednoczonych i w związku z tym to co dla mnie jawi się w kategoriach banału z perspektywy dzisiejszego Waszyngtonu urasta do rozmiarów tytanicznego wysiłku. Tym ciekawiej będzie dokonać rozbioru wystąpienia Joe Bidena.
America is back, zaczął swe przemówienie programowe Joe Biden. Powraca również, jak powiedział, dyplomacja, która ma być w centrum amerykańskiej polityki zagranicznej. Na czym ma ten powrót polegać? Nie tylko na odwołaniu się, co Biden w przemówieniu wielokrotnie czyni, do profesjonalizmu amerykańskich dyplomatów, ale również a może przede wszystkim na nawiązaniu do uniwersalnych wartości, na których zbudowana została potęga Stanów Zjednoczonych. Jeśli chodzi o cele, to sprawy mają się jasno – należy odbudować sojusze, walczyć z autorytaryzmem, w tym rosnącymi zagrożeniami i wyzwaniami ze strony Chin oraz zabiegami Rosji, aby zniszczyć amerykańską demokrację. Ale jak tego dokonać? Nawiązując do tradycyjnych wartości, które zbudowały potęgę Stanów Zjednoczonych – umiłowania wolności, rządów prawa i szacunku do każdej osoby ludzkiej. Z aplikacją, tych skądinąd niespornych celów, są już większe problemy. I tak, w pierwszym rzędzie Joe Biden podkreśla sprzeciw Waszyngtonu wobec zamachu stanu w Mjanma (d. Birma) wzywając tamtejsza juntę wojskową do „zrzeczenie się władzy którą przejęli”.
Jak powiedziałem wcześniej w tym tygodniu, będziemy współpracować z naszymi partnerami, aby wspierać przywracanie demokracji i praworządności oraz pociągać do odpowiedzialności osoby odpowiedzialne
— zadeklarował Joe Biden, zaraz po tym jak wezwał autorów zamachu stanu w Birmie do wycofania się. Nie mam intencji stawać w obronie tamtejszej junty wojskowej, ale recepta sformułowana przez amerykańskiego prezydenta jak poradzić sobie z problemem wydaje mi się co najmniej wątpliwa. Również i z tego powodu, że na zamach stanu w Mjanma bardzo powściągliwie zareagowały Indie, a premier tego, określającego się też mianem największej demokracji na świecie kraju, Narendra Modi utrzymuje, jak donoszą indyjskie media zażyłe, wręcz przyjacielskie stosunki z liderem zamachowców, generałem Aung Hlaingiem. Czyni tak nie dlatego, że ma autorytarne ciągoty, mimo, że jest o to raz po raz oskarżany przez liberalne media na Zachodzie, ale ze względu na postawę wojskowych tego kraju, o kluczowym w kontekście rywalizacji chińsko – indyjskiej znaczeniu. Generał Hlang oskarżył niedawno Pekin o to, że wspiera on secesję ludu Rohindża, co zdaniem niektórych komentatorów może wskazywać, iż jest on zwolennikiem niezależnego kursu, niezależnego wobec Pekinu. Delhi jak się wydaje po to aby uniemożliwić ewentualny dryf Birmy w stronę Chin ostrożnie ocenia postepowanie wojskowych. Ale jak to się ma do deklaracji Joe Bidena? Czy „konsultacje z sojusznikami” o których mówił nie uwzględniają rozmów na ten temat z Indiami? Czy w imię obrony demokracji Waszyngton pozwoli na to aby Mjanma stało się bliskim sojusznikiem Chin, bo do tego prowadzić może niepowodzenie w zakresie przywrócenia status quo ante, oczywiście jeśli tego rodzaju polityka w odniesieniu do tego kraju w ogóle zostanie przez Stany Zjednoczone podjęta? Sprawy nie mają się w świecie tak prosto jak by to mogło się wydawać. Albo walcząc o demokrację w Mjanma Waszyngton doprowadzi do ostudzenia swoich relacji z Indiami, bo Delhi najwyraźniej ma w tej materii inną ocenę i bardziej niźli sloganami o potrzebie obrony porządku demokratycznego w swej polityce kieruje się strategicznym znaczeniem sąsiedniego kraju, albo doprowadzi do wzmocnienia Chin, które od lat prowadzą politykę mająca na celu rozbudowę swoich wpływów w dawnej Birmie. Albo wreszcie mamy do czynienia z retoryką, a realna polityka pójdzie swoją drogą.
Podobne wrażenie miałem czytając wezwania Joe Bidena pod adresem Kremla, aby ten „natychmiast i bezwarunkowo” wypuścił z więzienia Aleksieja Nawalnego. Ale jak administracja Joe Bidena chce ten cel osiągnąć? Konsultując swoje stanowisko z europejskimi sojusznikami? Wizyta Josepa Borella w Moskwie pokazała, że nawet tego dziś Waszyngton nie jest w stanie osiągnąć. A może pomoże amerykańskiej dyplomacji w tym dziele podpisanie przedłużenia na kolejne 5 lat umowy New START, które odbiera Stanom Zjednoczonym, jak napisał Konstanin Eggert rosyjski komentator, jedyne narzędzie presji na Moskwę, która boi się i nie ma pieniędzy na wyścig zbrojeń nuklearnych?
Decyzja ws. wycofania wojsk z Niemiec nie jest ostateczna?
Uwagę światowych mediów przykuł ten fragment wystąpienia amerykańskiego prezydenta w którym powiedział on o wstrzymaniu decyzji swego poprzednika w zakresie redukcji kontyngentu amerykańskich sił zbrojnych stacjonujących w Niemczech. Ale już niewiele osób zwróciło uwagę na to, że dosłownie zdanie wcześniej amerykański prezydent powiedział, iż zlecił Sekretarzowi Obrony przeprowadzenie Global Posture Review, czyli analizy obecności, w skali świata, amerykańskich sił zbrojnych. A zatem deklaracja o wstrzymaniu wycofywania wojsk z Niemiec nie musi być, po pierwsze ostateczna, po drugie, w wyniku prac Lloyda Austina, zaangażowanie i obecność wojskowa Stanów Zjednoczonych w wielu punktach świata może wręcz ulec zmniejszeniu. Jaka jest zatem gwarancja utrzymania w ogóle wojskowej obecności Stanów Zjednoczonych w Europie? Czy w takim kontekście czytać należy słowa o „powrocie dyplomacji”?
Wreszcie mamy do czynienia z jednym konkretem – zapowiedzią ograniczeń w eksporcie broni do Arabii Saudyjskiej, po to aby w ten sposób doprowadzić do zakończenia wojny w Jemenie. I znów, można postawić pytanie, czy takie jednostronne w swej naturze posunięcie doprowadzi do wzmocnienia aliansu amerykańsko – saudyjskiego i zmiany polityki Iranu? A może przeciwnie oznacza szybko destabilizującą się sytuację w Rogu Afryki i wzmocnienie pozycji Chin w tej części świata? Czy amerykańskie przywództwo, w zakresie „kwestii LGBTQI”, bo o tym też mówił w swym wystąpieniu Joe Biden odwołując się do idei polityki opartej na wartościach wzmocni pozycję Stanów Zjednoczonych w świecie muzułmańskim? Albo w Europie, czy wzbudzi entuzjazm np. w Polsce i w Albanii, dwóch państwach naszego kontynentu, których opinia publiczna jest tradycyjnie od lat najbardziej proamerykańska. Mam wątpliwości czy przekonywanie Polaków, że „stoją po złej stronie historii” przysporzy sympatii Ameryce. Może dobrze się stanie, kiedy polska opinia publiczna dostosuje się do bardziej europejskiego, w wyniku takiej promocji przez amerykańskich dyplomatów wartości LGBTQI, postrzegania roli Stanów Zjednoczonych w świecie i Polacy zaczną myśleć na temat Stanów Zjednoczonych tak jak dziś Francuzi czy Niemcy.
Powtórka z Obamy?
Jak do uniwersalizmu wartości w polityce zagranicznej, do których zdaje się odwoływać w swoim wystąpieniu Joe Biden, ma się powiedzenie, że „nie ma już wyraźnej granicy między polityką zagraniczną i wewnętrzną. Każde działanie, jakie podejmujemy za granicą, musimy podejmować z myślą o amerykańskich rodzinach pracujących.”? Współgra z tym polityka odbudowy amerykańskiego potencjału gospodarczego i polityka, którą Biały Dom właśnie lansuje namawiająca konsumentów w Stanów Zjednoczonych do kupowania amerykańskich wyrobów? Motywacja jest tu jasna i czytelna, interes też, ale po co ubierać to w słowa o preferowaniu wartości i wzmacnianiu sojuszy? Albo mamy do czynienia z partnerskimi relacjami i wtedy nie zawsze w ich wyniku zyskujemy, albo wszyscy muszą przyczynić się do odbudowy amerykańskiego potencjału gospodarczego. Problem, jak się wydaje polega na tym, że mało kto ma na to ochotę. Z przemówienia Joe Bidena na temat kształtu polityki zagranicznej nowej administracji wynika dość jasno co innego, niźli to, że Ameryka powraca. Raczej ma zamiar zająć się przede wszystkim własnymi problemami. Odbudową własnego potencjału, możliwości, konkurencyjności i siły. Dyplomacja ma w tym pomóc redukując twarde, fizyczne i wojskowe zaangażowanie Waszyngtonu w niektórych regionach świata. Więcej obowiązków będą musieli przejąć na swe barki sojusznicy i na tym polegać ma ich nowa rola. Ale nie dlatego, że zmienia się natura sojuszy, ale po prostu Stany Zjednoczone nie będą w stanie i już nie chcą odpowiadać za sytuacje w wielu odległych częściach świata. Mają swoje problemy i na tym będą się koncentrować. W niektórych przypadkach, tak jak w odniesieniu do Rosji czy zamachu stanu w Mjanma retoryka ma przykryć brak realnych możliwości działania. Wszystko to już obserwowaliśmy, z wiadomymi skutkami za administracji Obamy. Tylko po co mówić, iż mamy do czynienia z nową jakością w amerykańskiej polityce zagranicznej, i po co polewać to wszystko dość niestrawnym sosem o obronie uniwersalnych wartości?
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/538097-nowa-amerykanska-polityka-zagraniczna