W Stanach Zjednoczonych – „nowe otwarcie”. Ale listopadowe wybory prezydenckie stały się chwilą prawdy nie tylko dla amerykańskiego establishmentu politycznego, organizacji pozarządowych i mediów tradycyjnych, ale i „nowych mediów” jak Twitter, Facebook czy Instagram. W czasie, kiedy trwała krzątanina ponownego liczenia głosów w kilku stanach, gdzie zgłoszono nieprawidłowości, pierwszy lepszy prezenter CNN czy NBC mógł wyciszyć wystąpienie prezydenta USA, albo przerwać je mówiąc „cóż za bzdury, po prostu nie można tego słuchać!”. Jednak po 6 stycznia puściły wszelkie hamulce. Urzędujący prezydent najpotężniejszego państwa świata został kompletnie wyciszony. I teraz jest tak, że przywódca Iranu Ali Chamenai może na Twitterze nazywać Izrael nowotworem, który należy usunąć, grupy islamskie mogą nawoływać do krucjaty przeciw niewiernym, kongresmeni reprezentujący mniejszości etniczne mogą wspierać aktywistów Black Lives Matter, niszczących całe kwartały miast, ale prezydent USA nie może powiedzieć, że „wybory zostały sfałszowane”. Bo przecież nic innego nie zostało powiedziane! Nie nawoływał do przemocy, wspominał tylko o tym, że „jeszcze zwyciężymy” i „we will make America great again”.
Przy okazji przeprowadzono kilka manipulacji, podważających dotychczasowe podstawy prawne. Szef Twittera Jack Dorsey zbanował Donalda Trumpa, „opierając się na informacjach o zagrożeniu porządku publicznego”. Jakich informacjach? Z jakich żródeł? Zapewne CNN, The Washington Post lub komentarzy Kamali Harris. Ale to nie są informacje, lecz opinie. Rzecz druga, w znanym nam systemie prawnym zawsze obowiązywało domniemanie niewinności, aż do wyroku sądu – dziś demokraci mówią o „domniemaniu winy”. I jeszcze salto lingwistyczne. Kiedy protestowano przeciw uciszeniu prezydenta, pytając o jego prawo do wolności wypowiedzi, demokraci, politycy, media, środowiska związane z BLM odpowiadają: „Trump nie stracił prawa do wolności wypowiedzi, lecz stracił przywilej wolności wypowiedzi”. Tendencyjne, pokrętne, hucpiarskie, jak to lewica.
Na pytanie Trump - liderem frontu obrony przed lewicowym szaleństwem czy puczysta, demokraci już dawno sobie odpowiedzieli. Puczysta. A BigTech natychmiast przystąpił do akcji. Nie tylko zablokowano prezydentowi komunikatory, lecz uruchomiono inne „akcje obywatelskie”. A to odmowa banków, w tym Deutsche Bank, udzielania przedsiębiorstwom Trumpa kredytów, to znów amerykański związek golfowy stanu Nowy Jork, organizujący imprezy odmówił współpracy z firmami prezydenta, wynajmującymi pola golfowe. Bojkot na całej linii. Chodzi o to, aby nie tylko odebrać głos i możliwość obrony, ale zniszczyć wizerunek oraz finanse.
W istocie od kilku już lat otrzymywaliśmy sygnały cenzurowania konserwatywnych firm czy treści. Facebook usuwał znak Polski Walczącej, banowane były patriotyczne filmiki skautów, a ostatnio zablokował konto Grupy Wyszehradzkiej. I wcale nierzadko słyszało się, że użytkownicy Twittera - konserwatyści byli zmuszani do zakładania kolejnych kont. Ale dopiero zablokowanie konta Trumpa, gdzie miał 88 mln czytelników, pod pretekstem „podżegania do przemocy”, stało się sygnałem, że dzieje się coś bardzo złego. Ze jest to problem, w skali globalnej – rodzaj pandemii, która ogarnęła „nowe media”.
Szef Twittera Jack Dorsey sam przyznał, że wyczyszczenie z wpisów i zablokowanie konta wciąż urzędującemu prezydentowi USA, „to niebezpieczny precedens, który pokazuje, że jednostka czy korporacja może w skali globu skutecznie kontrolować cześć toczącej się debaty”. Podobno „nie odczuwa ani radości, ani dumy”, a jednak to zrobił. A za nim - i trudno wierzyć w przypadek – uczynili to Mark Zuckerberg i Facebook, Jan Kum i Whatsapp, wspierani w debacie przez magnata „nowych mediów” Billa Gatesa, który na tym biznesie zarobił już miliardy dolarów, i teraz kreuje się na wielkiego filantropa. Czy zatem nie można mówić o zmowie prywatnych platform społecznościowych? Przecież w przyszłości to od nich będzie zależało, co będą czytać i oglądać, jak myśleć i jakie mieć poglądy kilkumiliardowa rzesza użytkowników na całym świecie. O „dyktaturze internetowego świata” pisał lewicowy przecież New York Times, mówiono w Deutsche Welle, dziś jest to jeden z głównych tematów światowych mediów. „Stale rosnąca tyrania i pycha technologicznych władców wymaga, aby ktoś zaczął chronić wolność słowa w internecie” – twierdzi była sponsorka Partii Republikańskiej, Rebekah Mercer, która dziś finansuje nową platformę PARLER. Na fali niezadowolenia Amerykanie uciekają z Facebooka i Twittera, jak Ivanka Trump, która miała na Twitterze ok. 10 mln followersów i wszystkich zachęciła do przeprowadzki na PARLER. Pośród amerykańskich konserwatystów popularność zyskują serwisy alternatywne jak PARLER, RUMBLA, NEWSMAX, do których – za politykami i celebrytami – przenoszą się zwykli użytkownicy. Oczywiście, monopoliści nie zasypiają gruszek w popiele i próbują te nowe komunikatory wyeliminować z rynku, piętnując je jako „siedliska ekstremistów i dziwaków” i próbując odciąć od reklam. Ale ruch rekonkwisty w sieci już się rozpoczął. Uciekają ludzie, notuje się tąpnięcia na giełdzie molochów.
O co chodzi kandydatom na właścicieli dusz i kont bankowych mieszkańców globu? Trop nieźle naszkicował w swoim wywiadzie dla Daily Show były prezydent Barack Obama. Stwierdził wprost, mamy wiele państw, gdzie demokracja jest zagrożona – tu między innymi wymienił Węgry – i że to, co się dzieje, to początek globalnej konkwisty”. A więc powrót do czasów, kiedy dokonywał się ostry skręt w lewo, kolejny skok rewolucji obyczajowej, zdecydowanie bardziej bezwzględnej i brutalnej. A teraz do akcji wkroczyły chętne do pomocy platformy społecznościowe, które tę „stalinowską”, autorytarną wersję demokracji liberalnej uznały za własną. I tak „cyber-salon”, będzie współdecydował o losach świata. I będzie cyber–głosicielem dobrej nowiny.
A co to znaczy? Możliwość oddziaływania na opinię publiczną świata. Informacyjny monopol i kształtowanie preferencji politycznych, społecznych i obyczajowych w duchu „tęczowej tolerancji”. Przejęcie narracji historycznych, w duchu przepisywania faktów i rewanżyzmu, jak czyni to BLM. Powoływanie do życia organizacji pozarządowych i szczodre ich finansowanie przez takich guru liberalnej lewicy jak Bill Gates czy Soros, nawoływanie do protestów, zbiórek pieniędzy, w skali nie lokalnej, a globalnej. Natrętna indoktrynacja, mega-cenzura w imię rzekomej tolerancji, niszczenie przejawów konserwatyzmu we wszystkich segmentach życia państwa, minimalizacja praw państw narodowych, niebezpieczne zabawy z istniejącym porządkiem prawnym oraz językowym. Cyber-sekciarstwo i cyber-rasizm.
A teraz kilka słów prawdy. Platformy społecznościowe, Twitter, Facebook, Instagram, Google, bywają regularnie oskarżane o stronniczość, punkt widzenia demokratów, i branie stron. Upolitycznienie, praktyki monopolistyczne i tax evasion, unikanie płacenia podatków, to najczęstsze zarzuty, które słychać od lat. Nie dalej jak 18 listopada ub. roku w Senacie odbyło się kolejne przesłuchanie Marka Zuckerberga, gdzie padł zarzut o wprowadzenie na platformach cenzury i ograniczanie wolności słowa. Mike Lee, senator z Indiany mówił o dyskryminacji konserwatystów, inny twierdził, że „zachowuje się jak agenda państwowa, a nie neutralna prywatna firma”. Zuckerberg bronił się: ”wprawdzie wielu pracowników Facebooka ma poglądy lewicowe, ale nasi moderatorzy rozsiani są po całym świecie”, nie fatygując się dodać, że click-workerzy, to biedni, wykorzystywani mieszkańcy Etiopii czy Filipin, którzy działają wedle ścisłych reguł z centrali. Jest ich od 45 do 90 mln, zdarza się, że kiepsko mówią po angielsku, otrzymują bardzo niskie płace, zabrania kontaktów ze związkami zawodowymi. Jednym słowem stworzono – „nowy proletariat”, ofiary marksistowskiego kapitalizmu, wcale niemniej bezwzględnego niż ten z czasów samego Marksa, który z kapitalizmem walczył. Na kanale Planete Plus, przecież nie konserwatywnym, widziałam dokument o click-workerach, po prostu bulwersujący!
Wiele mówi się także o unikaniu płacenia podatków przez właścicieli internetowych molochów. Ukrywanie pieniędzy w rajach podatkowych – ciekawe, co na ten temat mówią Panama Papers? – albo wykorzystywaniu luk prawnych. Np. o lokowaniu headquarters w Irlandii, gdzie podatek płaci się w miejscu, gdzie mieści się firma, a nie zarząd, a tam korzystanie z innych luk, etc, etc. O praktykach monopolistycznych, przejmowaniu mniejszych jednostek lub powodowanie ich upadku i bankructwa już wspominałam.
Co robić aby zapobiec tej cyfrowej pandemii? Po pierwsze, muszą być jakieś jasne gwarancje wolności słowa w sieci. Korporacje internetowe nie mogą banować użytkowników czy ograniczać treści wedle własnego uznania. Może to nastąpić wyłącznie w przypadku łamania prawa. Z kolei określanie tego prawa nie jest rolą prywatnych firm, lecz państw jak Stany Zjednoczone czy grupy krajów jak Unia Europejska. A więc jeszcze raz, protesty państw narodowych, konkurencja w postaci platform alternatywnych, odchodzenie niezadowolonych użytkowników, które może spowodować spadek zysków oraz straty na giełdzie. Wciąż nie wygląda to wszystko dobrze, ale próbować trzeba.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/535544-nasza-przyszlosc-w-swiecie-big-tech