Wydarzenia na Kapitolu, które obserwowaliśmy na początku tygodnia winny uruchomić wszystkie dzwonki, a nawet syreny alarmowe w Warszawie. Ale nie dlatego, że zagrożona jest amerykańska demokracja czy wręcz szturm tłumu na zadziwiająco słabo chroniony budynek amerykańskiego parlamentu ma świadczyć o kryzysie, a zdaniem pesymistów, upadku amerykańskiej potęgi. Powodem do niepokoju polskich elit strategicznych winny być geostrategiczne konsekwencje wewnątrzamerykańskiego kryzysu. Zarysujmy jeden z możliwych scenariuszy.
Zajścia w Waszyngtonie, ale również niedawna kampania prezydencka czy wyniki wyborów senackich w Georgii pokazują, że Ameryka jest politycznie podzielona, spolaryzowana a nawet skłócona. To będzie wymuszało koncentrację administracji Bidena na sprawach wewnętrznych, bo każde potknięcie, niepowodzenie czy zawiedzione nadzieje mogą powodować nieznaczne przesunięcia sympatii elektoratu, co powodowało będzie polityczne trzęsienie ziemi, tak jak w Georgii gdzie republikański senator Perdue przegrał różnicą 50 tysięcy (1,2 proc.) głosów z Jonem Ossoffem, a Kelly Loeffler o 2 proc. głosów uległa Raphaelowi Warnockowi. W przyszłości te proporcje w podobnych Georgii swinging states mogą się zmienić, mobilizacja Demokratów może być mniejsza, dojdą pierwsze niepowodzenia nowej administracji, nie będzie tez straszaka Trumpa, którego radykalne teorie na temat „ukradzionych” wyborów mogły zrazić część centrowych wyborców. Kryzys i związane z nim problemy społeczne, polityczne i budżetowe zwiększą zainteresowanie ekipy Bidena sprawami wewnętrznymi. Zresztą już to widać w liście priorytetów Rady Bezpieczeństwa Narodowego, która ma się koncentrować, jak informuje The Washington Post na globalnych kwestiach związanych ze zdrowiem, klimatem, prawami człowieka, cyber-bezpieczeństwem, Chinami i Rosją. Kolejność nie jest w tym wypadku przypadkowa a oddaje hierarchię celów.
Za oceanem, w Europie, już dostrzeżono ten trend, co wywołało istotną korektę linii politycznej. Noah Barkin z German Marshall Fund napisał na łamach The Foreign Policy, z czym trudno się zresztą nie zgodzić, że europejskie przyspieszenie, za którym stała przede wszystkim kanclerz Merkel, w negocjacjach umowy inwestycyjnej z Chinami nie było spowodowane ekonomicznymi interesami Niemiec czy Unii Europejskiej. One oczywiście istnieją, z czym w świetle faktów trudno polemizować, ale główna motywacja Europy sprowadzała się do tego, że Stany Zjednoczone w Berlinie czy Brukseli nie są już postrzegane jako wiarygodny, bezpieczny sojusznik. Nie chodzi w tym wypadku o Trumpa i jego uznawaną w stolicach starej Europy za arogancką politykę, ale o czynniki stałe, można powiedzieć strukturalne, które będą wpływały na amerykańską politykę w najbliższych latach. Jednym z nich jest wewnętrzny podział amerykańskiego społeczeństwa, który wymusi większą koncentrację na problemach wewnętrznych. To na tym gruncie narodziło się przekonanie artykułowane przez Angelę Merkel, że dla Europy nadchodzą złe czasy – Stany Zjednoczone są daleko, a po sąsiedzku znajduje się agresywna Rosja wspierana przez Pekin. Jak pisze Barkin Angela Merkel „w przemówieniach z ostatnich kilku lat (…) dała jasno do zrozumienia, że postrzega Niemcy jako bezbronne w świecie wrogiej rywalizacji między mocarstwami. Wyciąga z tego wniosek, że Berlina nie stać na znalezienie się po niewłaściwej stronie, w czasie, gdy waga Pekinu, wpływy i ich zasięg wydają się rosnąć.” Z tego przekonania wypływa wniosek formułowany przez niemiecką kanclerz w sposób dość otwarty, ale nie tylko przez nią, bo ostatnio w podobnym tonie pisał m.in. Joschka Fischer, że Europa winna być w sporze amerykańsko – chińskim bardziej mediatorem, ośrodkiem poszukującym pól pragmatycznej współpracy, niźli jednym z filarów umownego „bloku Zachodu”. Jak zauważa Barkin „jej zdaniem próby odizolowania i powstrzymania Chin mogą doprowadzić tylko do katastrofy.” Katastrofy, której ofiarą będzie pokój, dobrobyt i przyszłość kontynentalnej Europy.
Czy koresponduje to z wizją relacji atlantyckich formułowanych przez ośrodki związane z amerykańskimi Demokratami? Mamy oczywiście do czynienia z okresem kształtowania się linii nowej administracji w kwestiach polityki europejskiej, ale warto zwrócić uwagę na opublikowany właśnie na łamach The Foreign Affairs artykuł Maxa Bergmanna, poświęcony wojskowej współpracy Stanów Zjednoczonych i Unii Europejskiej. Bergmann jest specjalistą pracującym w Center for American Progress, waszyngtońskim think tanku założonym przez Johna Podestę, który był szefem personelu Białego Domu za czasów prezydentury Billa Clintona, potem kierował prezydencką kampanią jego żony a następnie był członkiem ekipy Obamy. Mamy zatem do czynienia z głosem pochodzącym z jednego z istotnych dla Demokratów ośrodków programowych, który z tego powodu wart jest on odnotowania.
Otóż Bergmann w swym tekście proponuje fundamentalną rewizję amerykańskiej polityki wojskowej wobec Europy, która przez lata sprowadzała się do nieufności wobec Unii Europejskiej i stawianiu na NATO. Unia była postrzegana jako ciało silnie zbiurokratyzowane a na dodatek wzrost jej samodzielności w obszarze wojskowym dublowałby funkcje NATO, co w Waszyngtonie traktowano podejrzliwie. To podejście powinno, zdaniem amerykańskiego analityka, podlegać rewizji i teraz to Unia, zarówno politycznie, jak i wojskowo powinna stać się głównym sojusznikiem Stanów Zjednoczonych. Otwarcie pisze, że „Unia Europejska ma do odegrania rolę we wspólnej obronie, co Stany Zjednoczone od dawna ignorują. W rzeczywistości Stany Zjednoczone do tej pory gardziły ambicjami obronnymi UE i postrzegały Unię jako konkurenta NATO. Takie podejście służy jedynie osłabieniu zarówno NATO, jak i UE, a nadchodząca administracja Bidena powinna to odwrócić.”
Politycznie dziś Unia, zdaniem Bergmanna, jest nie tylko potęgą, ale również w wielu obszarach (politycznym, gospodarczym, prawnym, walutowym, kulturowym) może być i powinna być traktowana jak jedno państwo. Wojskowo jest karłem, i amerykańska polityka winna w najbliższych latach stymulować, pomagać czy wręcz przyspieszać poprawę na tym polu. Nie może to jednak oznaczać, i ten pogląd też warto dostrzec, na mechanicznym aplikowaniu zasady wydawania 2 proc. PKB przez państwa europejskie na obronność. W obecnych realiach kryzysowych jest to w gruncie rzeczy mało prawdopodobne a co więcej, niecelowe. Problemem Unii nie jest to, że państwa ją tworzące wydają zbyt mało na swą obronę, bo zsumowane budżety są porównywalne z wojskowymi wydatkami Chin, ale to, że Unia wydaje pieniądze bez sensu. Zbyt mało przeznacza na badania i rozwój nowych technologii wojskowych, nic nie robi aby umożliwić przemieszczanie ewentualnych wspólnych sił na tych kierunkach gdzie narastać może zagrożenia, ma dramatycznie małe zapasy amunicji i niewielki potencjał w zakresie planowania i dowodzenia wspólnymi operacjami. W przeszłości, jak argumentuje Bergmann Waszyngton obawiał się, że większa samodzielność strategiczna Europy, w obliczu wojskowej słabości Niemiec i sprawności francuskich sił zbrojnych będzie oznaczała dominację gaullistowskiego podejścia i groziło rozejściem się dróg Stanów Zjednoczonych i starego kontynentu. Ale w jego opinii jest to zagrożenie przeceniane, a w obecnej sytuacji Stany Zjednoczone powinny wręcz zachęcać państwa Unii Europejskiej aby więcej przeznaczały na Europejski Fundusz Obronny. „Na pierwszym szczycie NATO za czasów swej administracji – proponuje Bergmann - prezydent Biden powinien jasno powiedzieć, że Stany Zjednoczone zrewidowały swoje nastawienie wobec kwestii obronność UE. Biden może wesprzeć „strategiczną autonomię” Unii Europejskiej”, (…) jednocześnie wyjaśniając, że nie oznacza to oderwania interesów Europy od interesów Stanów Zjednoczonych a tylko zmniejszenie zależności Unii od ochrony wojskowej Stanów Zjednoczonych. Amerykańscy urzędnicy powinni zachęcać przywódców UE do hojnych inwestycji w Europejski Fundusz Obronny i do modernizacji infrastruktury, aby czołgi ciężkie mogły lepiej poruszać się po Europie.”
Mamy dość jasno przedstawioną wizję izolacjonistyczną, choć ubraną w piękne słowa o współpracy, partnerstwie i politycznej jedności. Komunikat wysłany przez Bergmanna jest jasny – jeśli Europa chce „wybić się” na strategiczną samodzielność, to Stany Zjednoczone nie powinny jej w tym przeszkadzać. To nastawienie spotyka z coraz silniejszym przekonaniem kontynentalnych elit europejskich, że Ameryka jest mniej wiarygodnym sojusznikiem niźli w przeszłości, a polityka polegająca na dążeniu do konfrontacji z Chinami skończyć się może katastrofą, być może dla Stanów Zjednoczonych, z pewnością jednak dla Europy.
Te dwie tendencje po tym jak się spotkają, a wydaje się, że idziemy w tym właśnie kierunku, doprowadzą do powstania próżni bezpieczeństwa w naszym regionie kontynentu europejskiego. Nawet jeślibyśmy jutro zbudowali liczący się europejski fundusz obronny i osiągnęli w materii kolejnych kroków nienotowaną od lat jednomyślność, to i tak w dziedzinie wojskowości, czas aplikowania nowych rozwiązań trwa lata, a może nawet trzeba patrzeć na taka perspektywę w kontekście dziesięciolecia. Możemy mieć zatem do czynienia z niebezpiecznym, z naszej perspektywy „okresem przejściowym”, czyli czasem w którym słabnie zainteresowanie Stanów Zjednoczonych, a pożądana samodzielność strategiczna Europy nie osiągnęła jeszcze dojrzałości. Zresztą Berlin czy Paryż nie muszą się tak spieszyć jak Warszawa czy Tallin, nie mówiąc już o Kijowie, bo to nie oni mogą stać się „strefą zgniotu”. Do roku 2030 tego rodzaju próżnia bezpieczeństwa może otworzyć „okno możliwości” dla tych, którzy chcą narzucić Europie Środkowej swoją dominację. Rzeczywiście w Warszawie, w związku z wydarzeniami na Kapitolu, winny włączyć się wszystkie syreny alarmowe.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/534205-w-warszawie-winny-wyc-syreny-alarmowe