Wychodzący w Hong Kongu dziennik South China Morning Post informuje, że Emmanuel Macron zostanie „doproszony” do grona uczestniczącego w rozmowie telefonicznej, jaka ma się odbyć między przedstawicielami Europy a Chinami, z racji dopięcia porozumienia inwestycyjnego.
Prócz reprezentantów Komisji Europejskiej (Ursule von der Leyen oraz Charles Michel) w rozmowie, jak pierwotnie zakładano, ma uczestniczyć z racji niemieckiej prezydencji kanclerz Angela Merkel. Teraz, jeśli doniesienia chińskiego dziennika się potwierdzą, przedstawiciele Unii dopraszając Macrona do tego grona, rezygnują w sposób otwarty i bez skrupułów z gry pozorów i pokazują, że w Unii Europejskiej, niezależnie od szczytnych deklaracji, liczy się zdanie najsilniejszych państw – Niemiec i Francji.
Jak napisał Reinhard Bütikofer, poseł do europarlamentu, w przeszłości przewodniczący Partii Zielonych, przewodniczący Międzyparlamentarnego Porozumienia w Sprawie Chin, rząd Włoch skrytykował fakt, że wynegocjowany szkic porozumienia Unia Europejska – Chiny nie został rozesłany do stolic państw członkowskich, a Warszawa domaga się więcej czasu, aby być w stanie skonsultować swą politykę z Waszyngtonem. Urlich Speck, niemiecki analityk związany z German Marschall Fund napisał, że to Berlin naciskał na przyspieszenie negocjacji z Chinami, przede wszystkim po to, aby zdążyć przed końcem swojej prezydencji. W opinii Specka, chodziło w tym wypadku nie tylko o niemieckie interesy w Chinach, ale również o wysłanie sygnału do Waszyngtonu na temat tego, jak Berlin postrzega przyszłe europejsko–amerykańskie relacje. Przypomina on przy okazji, że nominaci Joe Bidena wielokrotnie mówili o potrzebie nowego ducha w relacjach atlantyckich, który miałby sprowadzać się m.in. do wspólnego ustalenia sojuszniczej strategii wobec Pekinu. Zawarcie porozumienia Unia Europejska–Chiny, określa, bez konsultacji z Waszyngtonem, kształt tej strategii, a przez to może być odczytane, i tak zapewne będzie, w Waszyngtonie jako kolejny przejaw „wybijania się Europy na geostrategiczną niepodległość”.
South China Morning Post powołuje się na wypowiedź anonimowego doradcy chińskiego rządu, który miał powiedzieć dziennikowi, że w wyniku umowy „Pekin uzyska wpływ na standardy technologiczne w nowych branżach”, co pozwoli „przeciwdziałać amerykańskim blokadom”. Trudno zatem przypuszczać, aby w Waszyngtonie entuzjastycznie przyjmowano temu co dzieje się na linii Pekin – Bruksela.
Wydaje się, że europejsko–niemieckie przyspieszenie w zakresie porozumienia z Chinami jest przejawem nowej epoki w międzynarodowej polityce. Fiodor Łukianow, wpływowy rosyjski komentator ds. międzynarodowych, dyrektor programowy Klubu Wałdajskiego, napisał podsumowując kończący się rok, że „był on szokiem, w czasie którego opadł cały blichtr. I nagle stało się jasne, że zaklęcia poprzednich dziesięcioleci, jeśli nie są całkowicie puste, to z pewnością powierzchowne i drugorzędne”. Rosyjski politolog ma na myśli dominującą w ostatnich latach, zwłaszcza w świecie zachodnim, narrację na temat wspólnych wartości, które wyrastają ponad interesy i ponad potencjał państw, gdzie każdy głos jest ważny, a politycy dyskutują jak równy z równym, niezależnie od tego czy reprezentują np. Maltę czy Francję. Pandemia, kryzys gospodarczy i polityczny, obnażyły to, że państwa kierują się w swej polityce interesami, a frazesy na temat wartości, będące często zasłoną dymną dla przykrycia brutalnej gry sił, tracą na znaczeniu. To dlatego państwa silniejsze nie pamiętając o sojusznikach zadbały o to, aby szczepionki były dostępne przede wszystkim dla ich obywateli, a w przyszłości te nowe realia przejawiać się będą większą rolą siły, w tym i militarnej, w światowej polityce.
Rosjanie mają od dawna skłonność do przykładania większego niźli inne państwa znaczenia do siły i interesów głównych międzynarodowych graczy jako dominujących, a nawet jedynych, driverów światowej polityki. Trzeba jednak przyznać, że w tym cynicznie realistycznym podejściu coś jest na rzeczy. Bo jak inaczej wytłumaczyć fakt, że Berlin zdecydował się kupić, łamiąc unijne umowy, specjalną „dodatkową” dawkę szczepionki dla swoich obywateli? Albo gdzie są obiecywane Polsce przez Donalda Trumpa w czasie wizyty naszego Prezydenta dostawy szczepionki ze Stanów Zjednoczonych? Każdy dba wyłącznie o siebie, nie skrywając tego za zasłoną pięknych słów.
Zjawisko o którym piszę przejawia się też w innych, przy tym zaskakujących sferach. Stany Zjednoczone, Francja i Rosja porozumiały się w ramach ONZ w wyniku czego Moskwa wysłała do Republiki Środkowoafrykańskiej, kontyngent 300 swoich doradców wojskowych, którzy obok podobnego z Rwandy, mają stabilizować sytuację w tym rozdartym wojną domową biednym afrykańskim kraju. Ale ta współpraca nie oznacza, że uczestnicy tego „aliansu” zrezygnowali z rywalizacji. Jak poinformowała Al-Jazeera, Facebook, przed wyborami w Republice Środkowafrykańskiej zablokował trzy sieci bootów, których operatorzy znajdowali się zarówno we Francji jak i w Rosji. Zajmowały się one przedwyborczą dezinformacją i propagandą na rzecz różnych sił politycznych w tym kraju. A w rosyjskich mediach znaleźć można wypowiedzi analityków, którzy powątpiewają w celowość wysłania kontyngentu wojskowego do Republiki Środkowoafrykańskiej. Nie dlatego, aby Rosja nie była w stanie utrzymać tak swoich silnych już od lat wpływów, ale z tego powodu, że eksploatacja bogactw wymaga dostępu do morza, którego Republika nie ma. Sąsiedni Kamerun, jak otwarcie w Moskwie piszą „kontroluje” Paryż, co oznacza, że premie eksportową z eksploatacji bogactw Republiki Środkowoafrykańskiej przejąć mogą, zdaniem rosyjskich ekspertów, Francuzi.
Jeszcze inny przejaw tego „nowego pragmatyzmu” mamy w przypadku Turcji, Rosji i Stanów Zjednoczonych. Jak napisał na łamach dziennika The Daily Sabah Burhanettin Duran, turecki politolog i dyrektor rządowego think tanku SETA, relacje między Moskwą a Ankarą mają charakter zarówno kooperacyjny w niektórych obszarach (gaz, Syria, Libia, Górski Karabach), jak i przekształcają się w innych (Krym, Morze Czarne, Bałkany) w rywalizację. Zdaniem tureckiego naukowca chwiejna równowaga między Moskwa a Ankarą możliwa jest z jednej strony dzięki „chemii” między Putinem a Erdoğanem, ale przede wszystkim dlatego, że Rosja widzi w Turcji samodzielny czynnik polityczny, który ma własne interesy państwowe i możliwości ich ochrony. Tego samego, zdaniem Durana, musi nauczyć się Zachód, a przede wszystkim nowa administracja Bidena. Turcja nie jest już państwem, które można dyscyplinować, a próby tego rodzaju polityki będą kończyć się rozluźnianiem więzi sojuszniczych. Używa przy tym ciekawego argumentu – otóż jego zdaniem Niemcy i Turcja są europejskimi państwami o najlepiej dziś rozwiniętych relacjach z Rosją. Berlin buduje na przekór Waszyngtonowi Nord Strem 2, a Ankara kupiła rosyjskie systemy S-400. Obecnie Turcja nie domaga się niczego innego, jak uznania jej prawa do samodzielnych decyzji w sprawach dla niej kluczowych. Jeśli, argumentuje Duran, Waszyngton pogodzi się z dokończeniem Nord Stream 2, to winien również, bo jest to uznanie samodzielności i podkreślenie partnerskich relacji, podobnie postąpić w kwestii S-400. Zdaniem tureckiego analityka postawa Ankary jest kluczowa dziś dla skuteczności amerykańskiej polityki powstrzymywania Rosji. Ale, jak zauważa „żeby było jasne, Ankara nie będzie chętna do zerwania stosunków z Moskwą tylko po to, by zadowolić Waszyngton”. Może pójść na tego rodzaju kroki ale tylko, jeśli tureckie interesy narodowe zostaną dzięki temu zagwarantowane i w ich realizacji nastąpi wyraźny progres. Innymi słowy, Waszyngton będzie musiał się postarać, aby przeciągnąć Ankarę na swoją stronę. Piękne słowa nie wystarczą. I to też jest zwiastun nadejścia nowych czasów.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/532849-waszyngton-bedzie-musial-sie-starac-aby-utrzymac-sojusze