W 1993 roku przebywałem jako korespondent w Karabachu, gdy Ormianie rozpoczynali ofensywę, w trakcie której zdobyli Kelbadżar. Przez dwa tygodnie mieszkałem w obozie ormiańskich uchodźców z Baku w miasteczku Oszakan. Rok później spędziłem prawie dwa miesiące w Armenii, rozmawiając często z tamtejszymi politykami. Byli dumni ze swej najbitniejszej i sprawdzonej w bojach armii na Zakaukaziu. Pewni byli też strategicznego sojuszu z Rosją, porównując go do aliansu między Stanami Zjednoczonymi a Izraelem. Porównywali się do państwa żydowskiego, któremu Ameryka nie da zginąć. Tak samo – ich zdaniem – Moskwa nie pozwoli skrzywdzić Armenii.
Dziś po zwycięskiej armii z lat dziewięćdziesiątych zostało tylko wspomnienie. Bohaterowie tamtej wojny porobili polityczne kariery, a przywódcy Karabachu zostawali nawet prezydentami i premierami Armenii. Do wojska trafiło nowe pokolenie, urodzone już po zakończeniu wojny.
W Azerbejdżanie też dorastała nowa generacja. Pielęgnowana była w niej pamięć o wypędzeniach i poczucie krzywdy. Mogłem przekonać się o tym na własne oczy, gdy odwiedziłem na przedmieściach Baku obóz dla uchodźców spod Fuzuli i Agdamu.
Zabite pokolenie
W ciągu ostatniego ćwierćwiecza proporcje militarne po obu stronach zmieniły się jednak bardzo. Dość powiedzieć, że budżet wojskowy Azerbejdżanu jest większy niż cały budżet państwa armeńskiego. Ormianie wiedzieli o tym, ale za swój atut uważali ukształtowanie terenu. Obsadzili bowiem góry, podczas gdy Azerowie operowali na nizinach. W takiej sytuacji łatwiej jest się bronić niż pod ostrzałem wspinać po zboczach i zdobywać górskie szczyty.
Ormianie nie wzięli jednak pod uwagę nowej broni, która pojawiła się na wyposażeniu armii Azerbejdżanu. Chodzi o izraelskie i tureckie drony, które potrafiły niemal bezszelestnie podlatywać blisko kryjówek w górach i strzelać do ormiańskich żołnierzy jak do kaczek.
Z Armenii dochodzą wieści, że to nie była wojna, ale jatka. Wybite zostały niemal całe wcielone do armii roczniki poborowych urodzonych w latach 2000-2002. Mówi się wręcz o zabitym pokoleniu i wyrwie demograficznej. To byli ideowi chłopcy, którzy przed wyruszeniem na front modlili się w kościołach, a walkę z wrogiem uważali za swój obowiązek.
Premier Nikol Paszynian jest w swym kraju krytykowany powszechnie za zawarcie upokarzającego pokoju, ale tak naprawdę nie miał wyjścia – straty w ludziach były zbyt duże, a przewaga nieprzyjaciela miażdżąca.
Rosja nie kiwnęła palcem
Największym rozczarowaniem dla Ormian jest jednak postawa Rosji, która nie kiwnęła palcem, by wspomóc swojego głównego (a de facto jedynego) sojusznika na Zakaukaziu. Moskwa zadeklarowała co prawda, że wkroczy do akcji, gdy zaatakowane zostanie terytorium państwa armeńskiego, a do tego nie doszło. Armia Azerbejdżanu odbiła jedynie zajęte przez Ormian tereny w otulinie Karabachu. Wszyscy w Erywaniu mają jednak poczucie zdrady przez sojusznika. Przebieg wojny to także wyraźny sygnał dla innych krajów w przestrzeni postsowieckiej, że alians z Rosją nie gwarantuje wcale jej pomocy.
Te święta Bożego Narodzenia Ormianie spędzać będą w ponurych nastrojach. W ciągu dwóch tygodni legły w gruzach dwa filary, na których przez ostatnie ćwierćwiecze opierali swą obecność w Karabachu, a nawet poczucie bezpieczeństwa: prężna armia i sojusz z Rosją.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/527672-co-z-poczuciem-bezpieczenstwa-armenii-legly-dwa-filary