W drugiej turze wyborów prezydenckich w Mołdawii zwyciężyła reprezentująca obóz prozachodni była premier Maja Sandu. Zaskakująca jest jedynie skala jej sukcesu, bo ostatecznie zdobyła ona 57,75 proc. głosów, podczas gdy jej rywal, urzędujący prezydent, socjaldemokrata, Igor Dodon 42,25 proc.
Podobnie jak w pierwszej turze, która miała miejsce dwa tygodnie temu również i teraz obserwowano nienotowaną wcześniej wyborczą mobilizację mołdawskiej diaspory, głównie w państwach Europy Zachodniej. Poza granicami kraju Sandu zdobyła 260 tys. głosów, co na 2,5 mln uprawnionych do głosowania jest znaczącym poparciem. Poparcie dla niej wśród obywateli mieszkających poza krajem osiągnęło 88 proc. Gdyby głosowanie odbywało się wyłącznie na obszarze Mołdawii, to jej zwycięstwo byłoby mniej imponujące, bo jedynie trzyprocentowe. Wśród głosujących mieszkańców Naddniestrza, samozwańczej „republiki”, jej rywal uzyskał 85,8 proc. głosów.
Sondaże już od pewnego czasu pokazywały wyraźną przewagę byłej premier. Szef rosyjskiego wywiadu zagranicznego Sergiej Naryszkin już kilkanaście dni temu mówił publicznie, że w Mołdawii Zachód planuje „kolorową rewolucję”, wyrwanie kolejnego kraju z rosyjskiej orbity wpływów. Nie ulega bowiem wątpliwości, że głosowanie można odebrać w kategoriach swoistego geostrategicznego referendum. Tym bardziej, że obecny prezydent Igor Dodon swą polityczną pozycję budował na podkreślaniu konieczności podtrzymywania bliskich więzi z Rosją. Wprowadził Mołdawię w charakterze obserwatora do kontrolowanej przez Rosję Unii Euroazjatyckiej, był częstym gościem na Kremlu, gdzie regularnie spotykał się z Putinem, zabiegał o rosyjską pomoc gospodarczą i dopuszczanie mołdawskich artykułów żywnościowych na rosyjski rynek. W czasie całej swojej 4 letniej kadencji ani razu nie odwiedził zaś Ukrainy i Rumunii.
Teraz ma się to zmienić, bo już w trakcie kampanii wyborczej Sandu zapowiedziała budowę bliskich relacji z obydwoma sąsiednimi państwami, a w kwestii Naddniestrza deklarowała wykorzystanie „doświadczeń Ukrainy”. Komentatorzy mołdawscy spekulują, że w tym ostatnim przypadku może chodzić o zwalczanie kontrabandy papierosów z obszarów nieuznawanej „republiki”, która, jak Sandu mówiła w trakcie kampanii, warta jest rocznie 1 mld dolarów i za organizacją której stoi, w jej opinii, obecny prezydent.
Sandu, której głównym postulatem wyborczym była walka ze skorumpowanymi układami wśród mołdawskich elit, nie będzie miała łatwego zadania. Przede wszystkim z powodów politycznych. Mołdawia jest republiką parlamentarną, w której pełnomocnictwa prezydenta są dość ograniczone. Obecny rząd, na czele którego stoi były doradca prezydenta Ion Chicu nadal ma większość, a socjaliści, partia z której się on wywodzi, właśnie zaproponowali Dodonowi objęcie kierownictwa formacji i rozpoczęcie walki o utrzymanie rządu we własnych rękach. Kolejnym problemem, z którym już następnego dnia po zaprzysiężeniu (23 grudnia) będzie musiała się mierzyć nowa mołdawska prezydent będzie próba ułożenia relacji z Rosją, co jest tym istotniejsze, że umowa na dostawy rosyjskiego gazu, który pokrywa 100 % zapotrzebowania kraju, kończy się z końcem tego roku a nowego porozumienia nie ma. Jego osiągnięcie będzie tym trudniejsze, że na Mołdawii ciąży nadal nierozwiązana kwestia wielomiliardowego (w dolarach) długu wobec Gazpromu, który dostarcza od lat gazu firmom z Naddniestrza, uważając, że zobowiązania, jako, że nie jest to „państwo” cieszące się międzynarodowym uznaniem, winien pokrywać Kiszyniów.
Maja Sandu, do której z gratulacjami zadzwonili już dzisiaj rano były i obecny prezydenci Ukrainy oraz prezydent Rumunii już w trakcie kampanii zapowiedziała zacieśnienie współpracy z tymi krajami oraz jednoznaczny zwrot geostrategiczny w stronę Europy. Deklarowała również podniesienie kwestii rosyjskiego „kontyngentu pokojowego” w Naddniestrzu, który winien być zastąpiony w jej opinii międzynarodowymi siłami rozjemczymi. W kwestii polityki bezpieczeństwa opowiadała się za współpracą z Ukrainą i Rumunią.
Jak uważają mołdawscy politolodzy i komentatorzy w najbliższych miesiącach dominowały będą kwestie związane z polityką wewnętrzną i próbą doprowadzenia do zmiany rządu kontrolowanego obecnie przez prorosyjskich socjaldemokratów. Paweł Filip, lider parlamentarnej frakcji Partii Demokratycznej, formacji które zbudowana została przez zbiegłego z kraju oligarchę Vlada Plachotniuca i której głosy przesądzić mogą komu uda się zbudować parlamentarną większość w dzień po wyborach skierował pod adresem Mai Sandu ofertę zbudowania rządu przejściowego i rozpisania wyborów parlamentarnych na jesień przyszłego roku. Przedterminowymi wyborami może tez być zainteresowany lewicowy populista, Renato Usatii, burmistrz drugiego pod względem wielkości mołdawskiego miasta Bielce, który w pierwszej turze zdobył ponad 16 proc. głosów. Ostatecznie nie porozumiał się on z Mają Sandu w sprawie jej poparcie w drugiej turze, jak się spekuluje właśnie z powodu niemożności ustalenia wspólnej strategii w sprawie przedterminowych wyborów parlamentarnych i skończyło się na wezwaniu, które Usatii skierował do swoich wyborców aby ci nie oddali głosów na Igora Dodona.
Osobną kwestią, otwarcie analizowano w środowisku rosyjskich ekspertów jest pytanie dlaczego Rosji nie szczególnie zależało na zwycięstwie pro-moskiewskiego kandydata w mołdawskich wyborach prezydenckich. Michaił Rostowski, komentator Moskiewskiego Komsomolca napisał, że w Rosji pracuje 400 tys. mołdawskich gastarbeiterów, przeto gdyby rosyjskim elitom zależało na zwycięstwie Dodoana, to realizując „operację” mobilizacji jego zwolenników mogłyby przesądzić wynik wyborów. Jednak, prócz dość rutynowego zaangażowania rosyjskich propagandystów nie zaobserwowano nadzwyczajnej mobilizacji. Dlaczego? Rostowski jest zdania, że Rosja ma i tak „po gardło” problemów z krajami w przestrzeni postsowieckiej począwszy od Białorusi, przez Armenię, po Kirgistan. W styczniu odbędą się wybory w Kazachstanie i tam też być może gorąco. Ograniczone zasoby jakimi Kreml w związku z pandemią dysponuje, wielkie problemy wewnętrzne zmuszają rosyjskie elity do wyboru głównych kierunków zaangażowania. A Mołdawia, kraj niewielkich rozmiarów, peryferyjnie położony, nie jest z punktu widzenia interesów Rosji kluczowy.
Inni rosyjscy komentatorzy wskazuję, że mimo prorosyjskiej retoryki pokonany prezydent niewiele dla umocnienia wpływów Rosji w Mołdawii zrobił. Chętnie zwracał się o finansową pomoc, ale już np. dysponując pełnią władzy nie przywrócił retransmisji rosyjskich kanałów telewizyjnych, co zablokowała ekipa Partii Demokratycznej za czasów Plachotniuca. Innymi słowy, to kto będzie rządził w Kiszyniowie ma w obliczu kurczących się możliwości wywierania przez Moskwę realnego wpływu relatywnie mniejsze znaczenie. Ten obserwowany przez wielu rosyjskich ekspertów spadek możliwości oddziaływania na bieg spraw w przestrzeni postsowieckiej już został zracjonalizowany przez podkreślanie konieczności znalezienia nowej, bardziej pragmatycznej formuły relacji Federacji Rosyjskiej z państwami wywodzącymi się z ZSRR. Jej istotą miałaby być koncentracja Moskwy na utrzymaniu wpływów w krajach o strategicznym dla niej znaczeniu, takich jak Białoruś i jednoczesnej redukcji zaangażowania „na kierunkach” mniej istotnych. Innymi słowy Mołdawia, o ile sukces wyborczy Mai Sandu, zostanie dobrze wykorzystana przez Zachód, może być początkiem zmian o fundamentalnym znaczeniu.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/526775-moldawia-po-geostrategicznym-referendum