Jana Puglierin, kierująca berlińskim biurem think tanku European Council on Foreign Relations, napisała dla kwartalnika „Internationale Politic Quarterly” artykuł poświęcony relacjom Europa – Stany Zjednoczone po prawdopodobnej elekcji Joe Bidena.
Cały numer tego periodyku poświęcony jest tej tematyce, ale wystąpienie Puglierin jest warte zauważenia, bo tonuje ona tych z grona europejskich polityków i analityków, którzy są zdania, że relacje atlantyckie będzie można szybko i łatwo naprawić po tym, jak w Białym Domu zaczną rządzić Demokraci. Otóż jej zdaniem nic takiego się nie stanie, stare dobre czasy nie wrócą, a nawet rysujące się już trendy ulegną wzmocnieniu. Europo obudź się, wzywa Puglierin, argumentując, że w nowych realiach państwa starego kontynentu już nie znajdą łatwego usprawiedliwienia dla swej bezczynności w zakresie polityki bezpieczeństwa, wskazując na „trudny charakter Donalda Trumpa”. W opinii niemieckiej ekspert w Berlinie już wiedzą, a przynajmniej podświadomie odczuwają, że za administracji Bidena trendy związane ze zmianą priorytetów w amerykańskiej polityce zagranicznej raczej przyspieszą niźli zwolnią, ale jeszcze niemiecki establishment strategiczny nie do końca uświadomił sobie, jakie będą tego konsekwencje. A najwyższa już pora, argumentuje Puglierin, aby zastanowić się, co zmiana preferencji Stanów Zjednoczonych oznacza dla Europy, w szczególności dla Niemiec.
Co się zmieni po wygranej Bidena?
Nie zmieni się, nawet ulegnie wzmocnieniu, amerykańska polityka obliczona na strategiczną rywalizację z Chinami. Wraz z przyjściem do władzy administracji Bidena, a niemiecka analityk zdaje się nie mieć co do takiego rozwoju wydarzeń wątpliwości, polityka Waszyngtonu w szeregu kwestiach międzynarodowych ucywilizuje się. Stany Zjednoczone najprawdopodobniej przedłużą na kolejne lata porozumienie rozbrojeniowe START z Rosją, przyłączą się do atomowego dealu z Iranem, czy na powrót wstąpią do Porozumienia Paryskiego związanego z kwestiami klimatycznymi. Ale strategicznie opcja powstrzymywania Chin wzmocni się w amerykańskiej polityce, a to, w opinii Puglierin, oznacza odejście Ameryki od polityki „dzielenia się ciężarami” z Europą na rzecz „przesunięcia ciężarów”. Ta lingwistyczna dystynkcja ma znaczące konsekwencje dla polityki Europy, przede wszystkim w zakresie bezpieczeństwa, walki z terroryzmem i przeciwdziałaniu zagrożeniu na jej peryferiach, w tym jeśli idzie o misje stabilizacyjne w państwach w których toczą się wojny domowe, takich jak Libia czy ostatnio Mali. „Burden schifting”, czyli przesunięcie ciężarów, oznacza, że to nie Stany Zjednoczone, ale Europa będzie musiała dbać o własne bezpieczeństwo, a jest zupełnie do tego nieprzygotowana - ani mentalnie, ani prawnie, ani organizacyjnie, nie mówiąc już o potencjale wojskowym. I dlatego Puglierin uważa, że najwyższy już czas, aby się obudzić. Niemcy nie mogą żyć złudzeniami, argumentuje, że za administracji Bidena wystarczy zwiększyć budżet wojskowy o ułamki procent, a wszystko będzie w porządku i Berlin przestanie być oskarżany o uprawianie polityki „pasażera na gapę”. Presja wywierana na Niemcy nie ogranicza się dziś zresztą jedynie do obozu zwolenników Trumpa. Podobny pogląd jest również ugruntowany wśród współpracowników Bidena, więc temat ten nie zniknie z agendy rozmów. Ale to tylko początek problemów. Z oczywistych powodów nowa amerykańska administracja, prócz tego, że więcej uwagi poświęcała będzie rywalizacji z Chinami, koncentrować się będzie w znacznie większym stopniu na sprawach wewnętrznych. Na politykę w obszarach, z punktu widzenia Stanów Zjednoczonych o mniejszym znaczeniu, albo wręcz marginalnych, pozostanie mniej czasu, a przede wszystkim mniej zasobów. Co to oznacza dla Europy? Biden domagał się będzie w pierwszym rzędzie większego jej zaangażowania w rywalizację strategiczną z Chinami. Po drugie, problemy na granicach starego kontynentu nie będą już na pierwszym, ani nawet na drugim czy trzecim miejscu w optyce Waszyngtonu. Europa będzie musiała z nimi radzić sobie sama. Nie oznacza to rezygnacji Stanów Zjednoczonych z polityki powstrzymywania, w tym i wojskowego, Rosji. Jednak raczej będziemy mieli do czynienia z oczekiwaniami płynącymi z Waszyngtonu, że to państwa europejskie lepiej radzić sobie będą z zagrożeniami „na tym kierunku”. Oznacza to nie tyle mniejsze zainteresowanie, ale mniejsze nakłady ze strony USA, na projekty związane z „wojskową mobilnością” w Europie. Podobnie będzie jeśli idzie o obecność i skłonność do angażowania się amerykańskich sił zbrojnych w uspokajanie konfliktów na europejskich peryferiach. Sytuacja z Libii z 2011 roku, kiedy to europejska interwencja dyplomatyczna skorelowana była z amerykańskim zaangażowaniem wojskowym, będzie w nowych realiach raczej nie do powtórzenia. Teraz główni gracze europejscy, chcąc realizować misje pokojowe w nieodległych państwach zdestabilizowanych, będą zmuszone wysyłać swe jednostki wojskowe. A zatem ta „projekcja siły”, jak tego rodzaju działania określa się w wojskowo-strategicznym slangu na europejskim pograniczu, będzie domeną państw naszego kontynentu. Ameryka nam raczej w tym nie pomoże, a przynajmniej nie w takim zakresie do jakiego przywykliśmy.
Przygotowania w Europie
A jak państwa Europejskie przygotowane są do tych nowych obowiązków? W opinii Puglierin słabo, jeśli w ogóle. Niemiecka analityczka koncentruje się na polityce Berlina, która w gronie ekspertów, jeśli idzie o wojskowe zaangażowanie poza granicami, określana jest sloganem „zawsze popiera, nigdy nie uczestniczy”. Z powodów konstytucyjnych obecnie Berlin może uczestniczyć w zagranicznych misjach wojskowych, które wykraczają poza misje NATO, wyłącznie za uprzednią zgodą Bundestagu i w ramach umów o kolektywnym bezpieczeństwie. A zatem propozycje Emmanuela Macrona, który dąży do organizowania misji interwencyjnych (np. w Mali) na bazie dwustronnych porozumień, lub takich w których uczestniczy kilka krajów, ale nie w ramach działań wspólnych NATO, są choćby z tego powodu dla Berlina zamknięte. Nawet jeśli wyobrazić sobie, co nie jest takie trudne, że Francja, Niemcy i Wielka Brytania będą zgodne co do potrzeby wspólnej interwencji wojskowej w jakimś zdestabilizowanym państwie nieodległym od Europy, to Paryż może odrzucać ramy jakie takiemu działaniu tworzy NATO, a Londyn nie chcieć przyjąć formuły związanej z płaszczyzną tworzoną przez Unię Europejską. A taki brak prawnej formuły współdziałania w praktyce blokuje niemieckie zaangażowanie we wspólną akcję.
Próżnia bezpieczeństwa
Puglierin nie rozwija dalej tego wątku, nie poświęca uwagi kwestii wojskowych możliwości państw europejskich. Na ten temat można byłoby napisać wiele, niezbyt pochlebnych słów. Jej wezwanie do „obudzenia się” Europy należy wszakże potraktować poważnie. Z tonu jej wystąpienia wynika bowiem, że sądzi, iż wraz z koncentracją Stanów Zjednoczonych na rywalizacji strategicznej z Chinami, na pograniczu Europy powstanie próżnia bezpieczeństwa. Jeśli Europa nie odbuduje swego potencjału, to niewątpliwie ktoś ją wypełni. A to z kolei zmieni układ sił na naszym kontynencie i powodować może nieobliczalne konsekwencje. Z naszej perspektywy istotne jest i to, że niemiecka analityczka wezwania swe kieruje przede wszystkim pod adresem Berlina, który powinien przemyśleć geostrategiczną sytuację na kontynencie i zacząć działać. Jeśli jej wezwania wysłuchane zostaną przez niemiecki establishment strategiczny, to będziemy mieli do czynienia ze zmianą sytuacji nie tylko na naszej wschodniej granicy, ale również na zachodniej.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/520391-nowe-realia-bezpieczenstwa-europejskiego