„Nie każda opinia jest równie ważna. Nasze życie jest ograniczone czasowo, dlatego musimy dobrze się zastanowić, czym chcemy się zajmować, a czym nie. Nie każda głupota zasługuje na naszą uwagę” - tak publicysta niemieckiego dziennika „Die Welt” Alan Posener skomentował protest tzw. „koronasceptyków’” w ostatni weekend w Berlinie. Ten pogląd najwyraźniej podzielają niemieckie władze, bowiem prezydent Niemiec Frank-Walter Steinmeier nazwał protest, który zgromadził kilkadziesiąt tysięcy ludzi „nie do zniesienia”. Dla demokracji.
Są głosy i poglądy, które powinny być słyszalne, i takie, które na to nie zasługują. Ostra reakcja niemieckich władz na demonstrację, którą połączyła w egzotycznym sojuszu skrajną lewicę i prawicę, antyszczepionkowców, fanów Putina oraz zwykłych ludzi, w tym licznych emerytów, którzy boją się w obliczu społecznych restrykcji osamotnienia, to wynik wdarcia się małej grupki demonstrantów, tzw. „obywateli Rzeszy” na schody Bundestagu, gdzie powiewali flagą Rzeszy, symbolem kojarzonym za Odrą ze skrajną prawicą. Ostatecznie demonstranci zostali odparci przez policjantów. Dokładnie trzech policjantów, tak mała była to grupka.
Covidioci
Można oczywiście mieć zastrzeżenia co do takiej symboliki, oraz do występów tej grupy przed ambasadą Rosji, gdzie oklaskiwała Putina, tyle, że obywatele Rzeszy byli na tej demonstracji w mniejszości, a obok flag Rzeszy powiewały flagi Szwecji, Izraela, Holandii, Polski, a nawet tęczowe. A to co ludzi skłoniło do wspólnego maszerowania był strach przed polityczną i medyczną dominacją, oraz brak zaufania do władz. Oraz frustracja, w końcu ci, którzy odnoszą się sceptycznie do restrykcji związanych z pandemią są określani za Odrą niezbyt pochlebnym mianem „covidiotów”. W konsekwencji demonstracja została rozwiązana przez policję zanim się na dobre rozpoczęła, z powodu braku przestrzegania przez jej uczestników zasady społecznego dystansu i nie noszenia przez nich maseczek. Berliński Senat usiłował zresztą zapobiec demonstracji wydając zakaz, ale sądy administracyjne go obaliły, ponieważ uznały, że uzasadnienie zakazu jest „zbyt słabo uargumentowane”. Chodzi w końcu o podstawowe prawo zgromadzeń, gwarantowane w ustawie zasadniczej.
I tu dochodzimy do sedna problemu. Do demokracji. Prezydent Steinmeier oznajmił, że demonstranci pogwałcili demokrację, a rzecznik rządu Steffen Seibert ostrzegł obywateli, żeby „dobrze się zastanowili z kim maszerują po ulicach”. Tyle, że prawo do demonstracji dotyczy wszystkich, tych, z którymi się zgadzamy, i tych z którymi się nie zgadzamy. Dla wszystkich poglądów, nawet najbardziej absurdalnych, jest miejsce w demokracji. W skrócie: demokracja musi je wytrzymać. Patrząc na to co działo się w ostatni weekend na ulicach Berlina można jednak odnieść wrażenie istnienia podwójnych standardów i nietrudno oskarżyć niemieckie władze o to, że usiłują zdusić w zarodku protesty, które są dla nich niewygodne, podczas gdy inne tolerują, ba, nawet je wspierają, choć ich uczestnicy także nie przestrzegali i nie przestrzegają przepisów sanitarnych.
Podwójne standardy
Mowa oczywiście o protestach Black Lives Matter przeciwko systemowemu rasizmowi, które przetoczyły się w ostatnich miesiącach przez niemieckie miasta, nierzadko kończąc się brutalnymi zamieszkami i atakami na policjantów, jak w czerwcu w Stuttgarcie. Na tych demonstracjach także nie przestrzegano zalecanego odstępu ani obowiązku noszenia masek. Takie manifestacje odbyły się także w Berlinie, i ten sam senator ds. wewnętrznych Andreas Geisel, który kazał rozwiązać sobotni koronaprotest, uznał wówczas, że to „zło konieczne, by zagwarantować swobodę wypowiedzi i prawo do zgromadzeń”. Nie przeszkadzali mu też lewicowi ekstremiści, wszczynający burdy, bowiem „trzeba walczyć z rasizmem”, a „oni tez maja prawo do wyrażania swojej opinii”. Trudno się w takiej sytuacji oprzeć wrażeniu, że niemieckie władze zwalczają koronaprotesty z przyczyn politycznych. Lewicowi ekstremiści mogą maszerować, nikt nie jest wzywany do tego, by się od nich dystansować (organizatorzy sobotniego protestu się zresztą zdystansowali od obywateli Rzeszy, co zostało zignorowane przez media), a jeśli gdzieś pojawi się choćby mała grupka tzw. „prawicowych ekstremistów”, demokratyczny porządek jest zagrożony.
Takie podejście do „koronasceptyków” pogłębi tylko ich nieufność wobec władz. Pojawia się tez pytanie: co dalej? Jeśli rzeczywiście chodziło o przepisy sanitarne, to w przypadku następnych protestów, w jakiej sprawie one by nie były, policja i władze będą musiały stosować te same zasady co w przypadku sobotniej manifestacji. A to może się okazać szalenie trudne. Skutkiem mogą być więc zakazy zgromadzeń, których – jak pisze niemiecki „Tagesspiegel”- sądy już nie będą tak skore obalić. A niemieccy politycy oburzający się, że godność parlamentu została sponiewierana, powinni sobie przypomnieć o tym, że schody do Bundestagu, zdobyte w sobotę przez obywateli Rzeszy, wcześniej były już poniewierane przez aktywistów Greenpeace, i nie tylko. Demokracja w której protestować mogą tylko ci, którzy reprezentują „słuszną” agendę, a inni nie, jest niewiele warta.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/515652-covidioci-i-demokracja-czyli-koronaprotesty-w-niemczech