Trwa grillowanie polskiego rządu za zwłokę z tzw. agrement dla kandydata na nowego ambasadora Niemiec w Warszawie. Uczestniczą w tym nie tylko media zza Odry (to zrozumiałe), nie tylko rzadko kierujące się polską racja stanu media nad Wisłą, ale też świeżo odwołany szef polskiej dyplomacji Jacek Czaputowicz (to już szokuje). Niemcy rozgrywają tę partię koncertowo, ale przy tym faulują, kładąc na szalę dobre relacje z Polską.
Bartosz Wieliński z „Gazety Wyborczej” (kiedyś dostanie Order Zasługi RFN, to pewne) powołujący się na rozmowy z niemieckimi dyplomatami w ubiegły czwartek cytuje słowa o „rosnącej irytacji na Warszawę” i „nieprzyjaznym postępowaniu strony polskiej”. O tej samej godzinie publikuje na portalu „GW” rozmowę z prof. Krzysztofem Ruchniewiczem, szefem Centrum im. Willy’ego Brandta. A ten mówi:
Twierdzenie, że Niemcy chcą upokorzyć Polskę, wysyłając tu syna oficera Wehrmachtu, jest absurdem. Ja wręcz widzę w tej decyzji to, że Niemcy chcą, by stosunki z Polską były lepsze. Arndt Freytag von Loringhoven uchodzi za jednego z najlepszych zawodników, jakich ma niemiecka dyplomacja. Na pewno nie zostałby wysłany na placówkę, do której Berlin nie przywiązuje wagi. Jego nominacja wręcz podkreśla znaczenie stosunków między Polską a Niemcami.
Ta wypowiedź to kpina. Gdyby wywiad przeprowadzany był w formie wideo, zapewne dostrzeglibyśmy uśmieszek na twarzy Ruchniewicza. Tego samego, który przy każdej możliwej okazji (czy to w temacie pomników, czy reparacji, czy używania przez niemieckie media określenia „polskie obozy zagłady”) przyjmuje optykę Berlina i „ekspercko” występuje przeciw fundamentalnym interesom Polski w zakresie polityce historycznej.
Ale właśnie w ten sposób budowana jest presja na polski rząd ws. von Loringhovena. Uczestniczą w tym zarówno media niemieckie, jak i część polskojęzycznych.
Linia jest ta sama: Berlin wystawia najlepszego z możliwych kandydatów, a Warszawa absurdalnie się go czepia, lustruje, szuka konfliktu zamiast kompromisu.
Lecz jest dokładnie odwrotnie. Skoro Niemcom tak zależy na stosunkach z Polską, skoro są tak wrażliwi na bolesne karty w naszej wspólnej historii, skoro rozumieją ogrom zbrodni, jakie Polakom wyrządzili ich potomkowie, to dobrze wiedzą, że należało zgłosić każdego, ale nie von Loringhovena. Więcej, sam von Loringhoven nie przyjąłby tej nominacji znając zasługi swego ojca dla III Rzeszy. Czy liczył na amnezję Polaków, czy też uważa, że Niemcom w Europie wolno wszystko?
To Niemcy ta kandydaturą próbują zaogniać relacje z Polską. I uciekają się do prowokacji. Bo tak należy oceniać przedstawienie syna adiutanta Hitlera i wysokiego oficera Wehrmachtu.
Jest jasne, że nikt nie chce z niemieckiego dyplomaty (i szefa wywiadu NATO) robić hitlerowca i nie przypisuje mu win przodków. Ale mamy prawo oczekiwać, że rząd w Berlinie wykaże więcej delikatności.
Swoją drogą, ciekawe jest – tego jeszcze nie wiemy – czy przesłany z Berlina wraz z propozycją kandydatury na ambasadora jego życiorys zawierał pełne informacje o dyplomacie? Jeśli MSZ Niemiec coś pominęło, świadczyłoby to o bardzo złej woli tamtejszych polityków.
Ta sprawa pokazuje też, jak bardzo potrzebna była zmiana na stanowisku szefa polskiej dyplomacji. B. minister Jacek Czaputowicz o zwłoce z akceptacją kandydata na niemieckiego ambasadora mówi w „Rzeczpospolitej” tak:
Według mego rozumienia funkcjonowania dyplomacji jest to dziwne. W czasie minionych 20 lat nie zdarzyło się, aby Polska nie udzieliła agrément jakiemukolwiek ambasadorowi, czy to z Rosji, Chin, czy Korei Północnej, nie mówiąc już o państwach przyjaznych, członkach UE i NATO.
Dopytywany zaś, czy sprawa ta była jednym z powodów jego dymisji – zaprzeczył. Choć dalsza część wypowiedzi każe wątpić, czy zaprzeczenie było szczere. Przytaczam w całości:
Decyzję o dymisji podjąłem wcześniej. Uznałem, że pewien etap mojej pracy został zakończony. Chodzi też o styl działania. Starałem się unikać konfrontacji, nie nadużywać języka geopolityki czy prymatu interesu narodowego, ale szukać porozumienia, akcentować potrzebę współpracy, solidarności i działań wielostronnych. Nie dlatego, żebym nie doceniał uwarunkowań geopolitycznych czy potrzeby realizacji interesu narodowego, lecz dlatego, że uważam, że środkiem do realizacji tego interesu jest niekonfrontacyjna postawa, przewidywalność i akceptowany przez innych język. Obecnie nie widzę możliwości wniesienia większej wartości dodanej do polskiej polityki zagranicznej, dlatego ustępuję i zostawiam pole do działania innym.
To dyplomacja III RP w pigułce. Ustawić się w drugim szeregu i za wszelką cenę unikać konfliktu. Ćwiczyliśmy to w latach 90., ćwiczyliśmy przez większą część pierwszej dekady XXI wieku i doskonale pamiętamy pierwszą połowę minionej dziesięciolatki.
Skąd to przeświadczenie, że nie narażając się silniejszym jesteśmy w stanie cokolwiek osiągnąć? Kiedy to realnie przyniosło korzyści? W ważnej sprawie – nigdy. A szczytem krótkowzroczności objawiającej się taką postawą była strategia rządu Donalda Tuska i dyplomacji Radosława Sikorskiego względem Rosji w latach 2007-2014, gdy polskie władze uznały, że metodą grzecznego dialogu
Nadto, to postawa państwa słabego. Żaden szanujący się przywódca czy szef dyplomacji silnego państwa nie pozwoliłby sobie na tego typu wypowiedzi, bo zostałby za nie zrównany z ziemią w swojej ojczyźnie (sformułowanie o „nienadużywaniu języka prymatu interesu narodowego” uważam wręcz za skandaliczne). Teraz Czaputowicz już tak mówić może, bo z MSZ się pożegnał. A Polska może przestanie się obawiać jasnego artykułowania naszych interesów.
Jak w przypadku obsadzenia synem hitlerowca niemieckiej placówki w Warszawie.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/515543-zamieszanie-z-ambasadorem-rfn-to-niemiecka-prowokacja