W toku niedawnego długiego wywiadu, jaki Aleksandr Łukaszenka udzielił ukraińskiemu dziennikarzowi Dmitremu Gordonowi, białoruski prezydent, obok wielu niezwykle interesujących poglądów powiedział też kilka rzeczy bardzo ważnych. W Polsce mamy skłonność do lekceważenia Baćki, uważając go, niesłusznie, za trochę folklorystycznego przedstawiciela świata nam obcego, który musi odejść. Tymczasem mamy do czynienia z niezwykle sprawnym politykiem, z którym nie musimy się zgadzać, nie musimy podzielać jego ocen ani tym bardziej metod, ale lekceważenie z pewnością nie jest najlepszą postawą, jeśli chce się poznać, a tym bardziej zrozumieć, fenomenu, który nazywa się Łukaszenka.
Wracając do tego, co powiedział on w wywiadzie, to warto zwrócić uwagę na kilka spraw, które pozwalają zrozumieć z jednej strony jak działa współczesna polityka, a z drugiej dzięki czemu Łukaszence od 26 lat udaje się utrzymać władzę w rękach.
Podkreślał on w rozmowie kilka razy, bardzo stanowczo, że jeśli kryzys na Białorusi wymknie się spod kontroli i nastąpi jego eskalacja, a może nawet obca interwencja, to on nie ma zamiaru z kraju uciekać, tak jak zrobił Janukowycz i będzie walczył „do końca”, nawet licząc się z perspektywą śmierci. Te deklaracje niekoniecznie trzeba brać dosłownie. To raczej sygnał strategiczny wysyłany pod adresem przeciwników, głównie w Rosji, ale też do własnego obozu politycznego, że w przypadku Łukaszenki nie będzie „łatwej rozgrywki”. Co ciekawe odwołał się tu do doświadczeń Ukrainy z czasów kryzysu krymskiego. Mówiąc, że gdyby ukraińska armia wyszła z koszar w których znajdowała się, to nie byłoby ani aneksji, ani tym bardziej Donbasu. Przeprowadzający wywiad ukraiński dziennikarz odparł na to, że Oleksandr Turczynow, po Majdanie pełniący obowiązki prezydenta Ukrainy, powiedział mu w wywiadzie, że to kanclerz Merkel wywierała na niego presję. Chodzić miało o to aby siły zbrojne lojalne wobec Kijowa na Krymie pozostając w koszarach nie eskalowały sytuacji nie dopuszczając w ten sposób do przelewu krwi. Łukaszenka na te słowa żachnął się i powiedział, że żadnego przelewu krwi by nie było, bo widząc stanowczą reakcję armii, to druga strona, czyli Rosjanie, cofnęliby się, a tak brak reakcji uznali za słabość i poszli nie jeden a kilka kroków dalej.
Drugi, nie mniej ciekawy fragment rozmowy dotyczył spotkania Łukaszenki z Putinem już po kotle pod Debalcewem, w którym zginęło, po obu zresztą stronach, bardzo wiele osób. Miał on, jak relacjonował, zapytać Putina, czy czasem w jego opinii Rosja nie „poszła zbyt daleko” dopuszczając do takiej eskalacji konfliktu i takiej skali jeśli idzie o liczbę ofiar. Chodzi o to, że przekraczając pewną granicę trudniej, a nie łatwiej jest osiągnąć porozumienie kończące spór. Putin miał mu ze smutkiem przyznać mu rację a po szczegóły co się działo odesłał Łukaszenkę do rosyjskiego ministra obrony Sergieja Szojgu, który właśnie dzwonił z relacją do prezydenta Rosji. I jego również Łukaszenka zapytał, czy rosyjskie siły zbrojne „nie poszły zbyt daleko”. Uzyskał zresztą podobną odpowiedź. Jak powiedział dziennikarzowi z Ukrainy wszyscy uczestniczący w tej rozmowie nie tylko on, ale przede wszystkim Putin oraz Sergiej Szojgu mieli świadomość, że „Ukraina jest stracona”. Oczywiście politycznie. Skala strat, rozmiary agresji, ale też upokorzenie którego doznała elita Ukrainy czyniła ewentualny dialog niezwykle trudnym, jeśli w ogóle możliwym za życia tego pokolenia.
Te dwa przytoczone przez Łukaszenkę przykłady są doskonałą ilustracja tego w jaki sposób rozumują Rosjanie i jak uprawiają politykę, również międzynarodową. Z ich punktu widzenia użycie wojsk, niezależnie od tego z jaką formacją mamy do czynienia – „zielonymi ludzikami”, Grupą Wagnera, czy regularna armią, jest elementem polityki i służy osiągnięciu celów politycznych. Stanowi też jeden z elementów, tego co zachodni, głownie amerykańscy stratedzy nazywają łańcuchem eskalacyjnym. Zanim dochodzi się do ogniwa, które określić możemy mianem inwazja wojskowa (jej skala też ma znaczenie), mamy do czynienia z całą, niezwykle długą sekwencją działań zwiększających presję. Rosja wysyła rozmaite sygnały strategiczne testując wolę oporu potencjalnego przeciwnika a tam gdzie jej nie widzi oczekuje zmian politycznych zgodnych z jej interesem, jeżeli tych nie ma to zwiększa presją. Innymi słowy na rosyjską agresję można odpowiedzieć albo jej ulegając, albo przeciwstawiając się. Jeśli ani się nie ulega ani nie przeciwstawia to Moskwa posuwa się dalej. Taka była lekcja Ukrainy. Gdyby po wyjeździe Janukowycza, najpierw do Charkowa a później Doniecka zanim zdecydowała się on na opuszczenie Ukrainy nowy reżim sygnalizował chęć negocjacji, czyli ustępstw politycznych, to najprawdopodobniej do rewolty na Krymie by nie doszło. Ale tego nie zrobił, więc Rosja zaczęła zwiększać presję. Pojawiły się „zielone ludziki”, co było sygnałem strategicznym ze strony Moskwy. Jeśli nie spowodował on gotowości do ustępstw politycznych, to jedyne co Kijów powinien zrobić, to przelicytować Rosję wydając rozkaz wyjścia żołnierzy z koszar i ogłaszając powszechną mobilizację, wysyłając do Moskwy własny sygnał strategiczny – jesteśmy gotowi walczyć. Posłuchanie rady kanclerz Merkel było błędem i skończyło się, z punktu widzenia Ukrainy, bardzo źle. Ale nie chodzi w tym wypadku, jak można przypuszczać o złą wolę niemieckiej elity politycznej, ale po prostu nie zrozumienie rosyjskiego języka komunikacji strategicznej. W świecie Zachodu (ale już nie Stanów Zjednoczonych) manifestowania własnej powściągliwości (wojsko w koszarach) oznacza gotowość do rozmów, ale Rosjanie odczytują to zupełnie inaczej.
Łukaszenka otwarcie powiedział w czasie wywiadu, że najlepszym posunięciem Kijowa byłoby wówczas wyprowadzenie wojska z koszar. I to robi on teraz na Białorusi, kiedy podlega silnej presji, zarówno wewnętrznej jak i zewnętrznej. Aresztując Wagnerowców, ogłaszając częściową mobilizację rezerwistów i odwiedzając jednostki wojskowe, wysłał on czytelny do Moskwy sygnał – Władimirze Władimirowiczu nie idź tą drogą, bo ja nie ustąpię i będzie eskalacja. Może to przypadek, że dzień po wywiadzie, do Mińska, zadzwonił jak informują służby prasowe Kremla z własnej inicjatywy, Putin i zaproponował działania na rzecz „normalizacji wzajemnych relacji”. Łukaszenka przemówił do Rosjan w języku, którzy oni rozumieją i szanują. Gdyby białoruski Prezydent, tak jak Oleksandr Turczynow, który miał posłuchać rady kanclerz Merkel, przeistoczył się w gołąbka pokoju i zaczął powtarzać, że „opór jest bezcelowy” to być może mielibyśmy do czynienia z innym przebiegiem wydarzeń, mniej dla reżimu w Mińsku, przyjemnym. Oczywiście batalia nie jest rozstrzygnięta. Możemy jeszcze obserwować zmienne koleje losu i wydarzenia, których się nie spodziewamy, ale tę potyczkę z Moskwą, póki co Łukaszenka wygrywa.
To pozwala nam, do pewnego stopnia zrozumieć, dlaczego 26 lat białoruski Prezydent trwa przy władzy i jest w stanie lawirować unikając presji wielokrotnie silniejszego przeciwnika. Wie po prostu jak z Kremlem należy rozmawiać, jakie argumenty będą tam usłyszane i wzięte pod uwagę. Nie są nimi deklaracje o pokojowych zamiarach i prawach każdego państwa do samodzielnego decydowania o swoich sprawach.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/512668-czego-mozemy-nauczyc-sie-od-aleksandra-lukaszenki