Niedobrzy Amerykanie, zabierają z Niemiec żołnierzy. Niedobry Trump, przyczepił się do Bogu ducha winnej Merkel, na czym straciła wschodnia flanka NATO, z Polską włącznie, i w ogóle osłabił cały sojusz… - wybrzmiewa z bliskich opozycji mediów polskich i polskojęzycznych. O co chodzi? Jak jest naprawdę?
Chodzi o ukaranie Niemców. Za co? Na pewno nie za zbyt małe wydatki na NATO. Prezydent Trump od wielu tygodni twierdził, że Niemcy nie płacą wystarczająco dużo na wspólną obronę, by zasługiwali na tak dużą liczbę żołnierzy USA
— spytał sam siebie i sam sobie odpowiedział dyżurny redaktor portalu Onet Bartosz Węglarczyk. I dalej: to „cios w prestiż tego państwa i w wagę sojuszu niemiecko-amerykańskiego”, zaś „argument o tym, że Niemcy zostaną ukarani za zbyt małe nakłady na obronę Sojuszu, nie trzyma się kupy”, bo „jedyne, co po dzisiejszych decyzjach Pentagonu jest jasne, to niechęć Donalda Trumpa do Angeli Merkel” i „trudno się pozbyć wrażenia, że właśnie ukaranie kanclerz Niemiec było głównym motywem podejmowanych decyzji”…
Nie będę się pastwił na autorze, w tym bełkocie sam dowiódł swej ignorancji i sam się wystarczająco ośmieszył. Cytuję, ponieważ jest to świetna ilustracja opiniotwórczej zezowatości, wykoślawiania interpretacji czegoś, co przejrzyste i oczywiste. Trudno oczekiwać, że portal należący do niemieckiego wydawcy będzie prezentował inny pogląd, ale mógłby to chociaż robić na wyższym poziomie publicystycznym. W podobnym tonie głos zabrał o znacznie bardziej kompetentny Marek Świerczyński, szef działu bezpieczeństwa i spraw międzynarodowych Polityka-Insight, w publikacji pod tytułem: „Trump uderza w Niemcy, NATO i Polskę. Prysły iluzje o forcie”.
Tekst obszerny z niezbędną dozą informacji szczegółowych, co Amerykanie chcą zrobić, co to zdaniem autora oznacza i czego należy się spodziewać. Pomijając terminologię (Świerczyński posługuje się tą z okresu podziału politycznego sprzed upadku żelaznej kurtyny, nazywając uporczywie środkowoeuropejski region „wschodnią Europą”), rzecz ma się w skrócie tak, w oparciu o cytaty:
Pentagon nie ogłosił stałego przesunięcia żadnej jednostki do państw Europy Wschodniej (…), ci, którzy jeszcze wierzyli w jakąś postać Fortu Trump, usłyszeli właśnie, jak ta budowla się wali.
W oświadczeniu Pentagonu Polska nie pojawia się w kontekście umiejscowienia u nas żadnych konkretnych jednostek z Niemiec.
Symboliczny policzek dla Niemiec, Trump dał bowiem Niemcom do zrozumienia, że nie ma dla niego większego znaczenia ani geografia, ani obronność, ani tak naprawdę pieniądze, liczą się jakieś osobiste urazy.
USA, nasz sojusznik? Trzeba liczyć na siebie.
W ramach polemiki polecam ten tekst, niezależnie od jego nie wiedzieć czemu i wobec kogo krytycznego wydźwięku. Odpowiedzi udzielił przywoływany przez autora sekretarz obrony Mark Esper, który wczoraj skwitował: „Niemcy są najbogatszym krajem Europy” i „powinny więcej wydawać na własną obronę”. Tak, mówił o tym wcześniej prezydent Donald Trump: „Niemcy są winni NATO miliardy dolarów”; powinni przeznaczać na cele obronne 2 proc. PKB, wydają zaledwie 1,38 proc. (w 2018 r. było to jeszcze mniej, bo tylko 1,24 proc.). Argument przytaczany przez Świerczyńskiego, że nie tylko Niemcy nie płacą tyle, ile powinny, że inni przeznaczają na cele wojskowe „jeszcze mniej”, jak np. Włochy - 1,22 proc., czy Belgia - 0,93 proc., jest miałki.
Po pierwsze, wymóg 2 proc. nie jest – jak to określa autor „Polityki” - „trumpowską wizją płacenia”, lecz ustaleniem ze szczytu NATO w Walii, w 2014 r., gdy Trumpowi nawet się jeszcze nie śniło, że będzie prezydentem USA. Funkcję tę pełnił do 2017 r. Barack Obama. Na lekceważenie obowiązujących ustaleń zwracał też wielokrotnie uwagę sekretarz generalny NATO (od 2014 r.), Norweg, były premier Jens Stoltenberg.
Po drugie, gdyby Belgowie z ich PKB, stanowiącym ułamek niemieckiego, płacili nawet trzy razy tyle, byłaby to i tak relatywnie mała kwota; Niemcy każdego roku zalegały w wpłatami na fundusz obronny z kwotą ponad 20 mld dolarów i więcej. A spełnienie zobowiązania z Walii oznaczałby wzrost sumy wydatkowanej na cele wojskowe w ramach sojuszu aż o 400 mld dolarów.
Po trzecie, Włochy balansują na krawędzi niewypłacalności, kraje środkowej Europy spełniają wymóg 2 proc., choć są na dorobku, Niemcy zaś odnotowują nawet nadwyżki budżetowe.
Po czwarte, Stany Zjednoczone na cele obronne przeznaczają aż 3,4 proc. PKB, a postawa Berlina wobec polityki USA, także sojuszu transatlantyckiego, budzi zastrzeżenia już od chwili zjednoczenia Niemiec.
Pierwsze rysy na transatlantyckim moście pojawiły się po napaści Iraku na Kuwejt, gdy na ulice Bonn, wtedy siedziby rządu federalnego, w antyamerykańskiej manifestacji wyległo ćwierć miliona demonstrantów z hasłami: „Żadnej krwi za ropę!” i „Amis go home!”. W odpowiedzi wywiad USA ujawnił niemiecki „eksport śmierci” - listę kilkudziesięciu fabryk sprzedających uzbrojenie państwom objętym międzynarodowym embargiem… Kanclerz Helmut Kohl ratował reputację republiki kilkumiliardowym czekiem na potrzeby amerykańskich żołnierzy na froncie w Zatoce Perskiej. Do upadku komunizmu Niemcy, jako wschodnia flanka NATO, były pupilem Ameryki. Po „anszlusie” NRD, kanclerz Kohl, otwarcie zażądał… miejsca dla Niemiec w gronie stałych członków Rady Bezpieczeństwa ONZ (USA, Chin, Rosji, Francji i Wlk. Brytanii).
Kit, który nas zlepiał w czasach zimnej wojny już nie istnieje
– kwitował wówczas sekretarz stanu, dyplomata Warren Christopher.
O stosunkach obu krajów przestał decydować amerykański parasol atomowy nad RFN, a zaczęły je znamionować indywidualne interesy polityczne oraz rywalizacja gospodarcza na rynkach światowych. I tak zostało do dziś.
Było już tak źle, że po odwołaniu ambasadora USA Charlesa Redmana jego gabinet w Bonn stał pusty przez półtora roku. Gdy prezydent RFN Roman Herzog odbierał za oceanem wyróżnienie „European Statesman Award”, prezydent Bill Clinton nie znalazł dla niego czasu. Światowa wystawa na przełomie wieków, Expo 2000 w Hanowerze odbyła się bez udziału USA. Swego czasu pisałem o tym w komentarzu pt. „Związek hamburgera z Hamburgiem”. Niemal całkowita zapaść stosunków bilateralnych nastąpiła za kanclerza Gerharda Schrödera, który nazwał Rosję… strategicznym partnerem Niemiec, głośno podważał sens istnienia NATO i wraz z prezydentem Francji Jacquesem Chirakiem oraz Władimirem Putinem klecił jawnie antyamerykańską oś Berlina-Paryża i Moskwy. Główne hasło tej „trójki” brzmiało: „Dość jednowładztwa USA”. Gdy prezydent George Bush gościł w Berlinie, wielotysięczny tłum znów przywlókł transparenty z napisami: „Amis go home!”, uaktualnione o „Fuck Bush!” itp.
W tym kontekście należy postawić pytanie, na ile Niemcy są godnym zaufania partnerem i sojusznikiem nie tylko dla USA? Co prawda kanclerz Angela Merkel zaprosiła Busha na grilla do nadbałtyckiego Strzałowa (Stralsund), i odgruzowała stosunki z USA, ale Niemcy częstokroć kontestują politykę Waszyngtonu - także zbliżenie z Polską, że wspomnę sprzeciw wobec budowy amerykańskiej tarczy antyrakietowej w naszym kraju, zwiększenia kontyngentu wojskowego, a nawet ćwiczeń NATO, które prezydent Frank Walter Steinmeier, wcześniej szef niemieckiej dyplomacji, nazwał „zbędnym machaniem szabelką i drażnieniem Rosji”.
Czy Niemcy muszą spełniać każde życzenie Amerykanów i Sojuszu Północnoatlantyckiego? Do czego właściwie potrzebujemy jeszcze NATO, panie generalne?
— pytał Klausa Naumanna bulwarowy „Bild” w kontekście interwencji zbrojnej państw sojuszu w Afganistanie. Wprawdzie ostatecznie żołnierze Bundeswehry wzięli udział w tej misji, ale posypały się na nich zarzuty sojuszników, że ograniczali się do budowania polowych latryn. I tu wyłania się kolejne, konkretne pytanie: czy Niemcy są gotowi umierać za sojuszników z NATO, w tym nas, Polaków, i – co wiąże się z Art. 5 - czy są gotowi także zabijać?
Dla odświeżenia pamięci, amerykański sekretarz obrony Robert Gates już w 2008 r. konstatował w odniesieniu do Niemiec:
Nie może być tak, że są kraje gotowe, by walczyć, i takie, które tej gotowości nie wyrażają.
Jeśli wierzyć sondażom, odpowiedź większości Niemców co do wojskowej pomocy dla sojuszników brzmi: „nein” - w badaniu Pew-Research-Center, przeprowadzonym w 2015 roku w kilku krajach, aż 58 proc. Niemców (najwięcej w porównaniu z innymi narodami) stwierdziło, że „w razie poważnego konfliktu wojskowego” Rosji z którymś z jej sąsiadów będących członkiem NATO, sojusz nie powinien się zbrojnie angażować w ich obronę.
Brutalna prawda polityki jest taka, że słabych nikt nie szanuje. Zgadzam się całkowicie z jednym zdaniem komentatora Świerczyńskiego: „Trzeba liczyć na siebie”. A skoro tak, należy odpowiedzieć sobie na fundamentalne dla nas, Polaków pytanie: czy Niemcy, z którymi – rzecz jasna – warto mieć dobrosąsiedzkie stosunki, są, mogą, chcą i będą gwarantami naszego zbiorowego bezpieczeństwa? Odpowiedź nasuwa się sama, wcale nie z powodu jakichś historycznych uprzedzeń, lecz jak najbardziej aktualnej sytuacji na arenie międzynarodowej.
Tymczasem Polska pod względem militarnym jest silna siłą USA. Sypanie piachu w tryby naszych stosunków ze Stanami Zjednoczonymi, zanim nie staniemy się silni siłą własnego wojska jest samobójcze. Przynajmniej w tej kwestii politycy różnych opcji i ich sympatycy powinni mówić jednym głosem, nie cudzym językiem, w cudzym interesie, i nie kpić jak w przypadku przedwyborczej wizyty prezydenta Andrzeja Dudy w Waszyngtonie czy równie bezpodstawnie, że coś się rzekomo komuś „wali”. I wspierać, przede wszystkim wspierać…
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/511487-czy-niemcy-sa-zaufanym-partnerem-i-sojusznikiem-w-nato