Niemcy mają nową koncepcję upamiętnienia wybicia jednej piątej polskiego narodu w wyniku rozpętanej przez nich wojny.
Przepraszam, w duchu pojednania nie brzmi to najlepiej, może więc zacznę jeszcze raz:
„W Niemczech trwa dyskusja o najwłaściwszym sposobie upamiętnienia ofiar wojny i niemieckiej okupacji”.
Zdanie to biorę w cudzysłów, bowiem zaczerpnąłem je z leadu „entego” już tekstu Deutsche Welle o tym, jak wielką wagę przywiązują nasi zachodni sąsiedzi do pomnika polskich ofiar. Tak wielką, że nic odpowiedniego do głowy im nie przychodzi, każda propozycja jest zła, każda lokalizacja byłaby niewłaściwa, więc dyskutują, i dyskutują, i dyskutują… Nie, żeby jakiś zwykły monument, jaki mają obok Bramy Brandenburskiej pomordowani Żydzi, czy Rosjanie, czy pomordowani Sinti i Romowie, albo homoseksualiści - ci ostatni mają notabene aż dwanaście pomników na terenie całej Republiki Federalnej… - wszystko to nic, jakieś tam kamienne kloce, obeliski, tablice, wszystko to nie jest w stanie oddać tego, z jak wielką troską podchodzą Niemcy do sprawy oddania czci nam, Polakom, żeby 6 mln polskich ofiar z czasów wojny nie popadło w zapomnienie, że o tych, którzy później stracili życie w wyniku powojennych konsekwencji za siłą narzuconego nam reżimu komunistycznego nie wspomnę. Więc dyskutują…, i zapowiadają…, i nic…
Po prawdzie zbiera mi się już na wymioty, gdy słyszę kolejne przemowy członków rządu i parlamentarzystów o poczuciu winy, o ich woli upamiętnienia w Berlinie polskich ofiar wojny i, gdy czytam kolejne doniesienia mediów o kolejnych „koncepcjach” tego upamiętnienia. W kwestii formalnej, głosowanie Bundestagu nad tym projektem odwołano bez podania następnego terminu, a to w obawie przed kompromitacją, że idea ta nie spotka się z poparciem większości posłów.
Miał być pomnik, który parokrotnie zapowiadał podczas wizyt w naszym kraju minister spraw zagranicznych Heiko Maas, ale widać zapał mu wygasł, bo oto odezwał się przewodniczący rady naukowej… Fundacji Pomnika Pomordowanych Żydów Europy Wolfgang Benz, któremu nie spodobało się odbieranie Żydom prawa wyłączności do występowania w roli ofiar i do ich upamiętniania. Pan Benz napisał w liście do szefa Bundestagu Wolfganga Schäuble’go, że pomnik 6 mln polskich ofiar byłby… „niebezpieczną nacjonalizacją pamięci”.
CZYTAJ TAKŻE: https://wpolityce.pl/swiat/505082-co-odrzucaja-a-co-laskawie-rozwaza-niemcy
Co panu Benzu do tej kwestii? Niby nic, niemieckie zbrodnie, polskie ofiary - nasza sprawa, ale dla niemieckich decydentów widać każdy pretekst do „dyskusji”, czytaj: do odwlekania realizacji budowy pomnika jest dobry.
Wraz z powiększaniem się czasowego dystansu do lat 1939-1945 wiedza o wojnie zanika. Istniejące muzea podtrzymują pamięć i pokazują jej znaczenie dla przyszłości. 75 lat po zakończeniu wojny należy jednak postawić nowe znaki tam, gdzie ich brakuje
– zwrócili uwagę we wczorajszym „Frankfurter Allgemeine Zeitung” dyrektor Niemieckiego Instytutu Spraw Polskich w Darmstadt Peter Oliver Loew i sam szef Fundacji Pomnika Pomordowanych Żydów Europy Uwe Neumärker, którzy wykazują, czego brakuje, bronią, a nawet poszerzają wcześniej zgłoszoną koncepcję upamiętnienia niemieckiej „wojny na wyniszczenie w Europie”, wszak chodziło nie tylko o unicestwienie państwa polskiego:
Wraz z atakiem 22 czerwca 1941 roku na Związek Sowiecki, wojna na wyniszczenie objęła Ukrainę, Białoruś i terytorium rosyjskie…, – koniec cytatu.
Czyli już nie sam pomnik 6 mln polskich ofiar, bo „w Berlinie brak >>dobitnego znaku<< pamięci o cywilnych ofiarach w okupowanych przez Niemcy w latach 1939-1945 krajach i obszarach”. I dalej:
Na taki gest czekają rodziny narodów, z których pochodziły ofiary
– agitują Loew i Neumärker w „FAZ”.
Reasumując: miał być przyrzekany od lat pomnik, ale to byłaby „nacjonalizacja pamięci”, miał być „ośrodek dokumentacji”, lecz i ten pomysł został skrytykowany jako próba „relatywizacji polskich cierpień”, wpisanych w „postnarodowy, całościowy program”. No to teraz jest nowa propozycja - zbudowania „kompleksu”, „zespołu pamięci”, „ośrodka dokumentacji, kształcenia i spotkań”, który – jak czytam - „będzie wspierał dialog, wiedzę i zrozumienie, kładąc w ten sposób fundament pod przyszłość Europy, gdy zabraknie naocznych świadków wojny”. No, czyż nie pięknie? I w jakim duchu internacjonalizmu… Tylko jeszcze trzeba będzie przekonać nieprzekonanych, np. Thomasa Schmida, który pisał tydzień temu w „Die Welt”,:
Celem Hitlera była zagłada Polski. Dlatego Polakom należy się własny pomnik w Berlinie. Miejsce poświęcone wszystkim narodom Europy Wschodniej pomijałoby szczególny charakter polskich ofiar.
Esej konkretny aż do bólu, w którym autor odświeżył pamięć rodakom w szerszym kontekście: że „Polski miało nie być”, że była przez wieki „przedmiotem pruskiej pogardy”, jako „kraj nieudaczników”, ludzi „nieporządnych i niezdolnych do zdyscyplinowanej pracy”, że stereotypowa drwina o „polskiej gospodarki”…, gdy tymczasem Polska, która padła ofiarą zaborców, była „na Zachodzie wcześniej niż Niemcy”. Autor przypomniał nieznaną w Niemczech historię Rzeczpospolitej z lat 1569-1795, gwarantującej równość wobec prawa i prawa polityczne, a także „złotą wolność” - „Polacy byli w tym czasie najbardziej postępowym narodem Europy, który otworzył Europie drzwi do epoki konstytucyjnej”.
Na długo, zanim Niemcy stały się państwem zachodnim, Polska tam już była, patrząc na Polskę, nie spoglądamy na Wschód, lecz w pewnym sensie na Zachód
– pisał Schmid, i konstatował:
Polska jest przypadkiem szczególnym, dlatego własny pomnik polskich ofiar nazistowskiej okupacji jest pilnie konieczny.
Zdaniem komentatora „Die Welt”, „pomnik ten musi mieć charakter narodowy. To nie ma nic wspólnego z nacjonalizmem”, zaś sprawiające wrażenie „mądrego salomonowego rozwiązania” łączenie koncepcji pomnika i ośrodka dokumentacji według projektu Niemieckiego Instytutu Spraw Polskich w Darmstadt i Fundacji Pomnika Pomordowanych Żydów Europy, jest w „złym, zgniłym kompromisem”.
Podobne zdanie wyraził miesiąc wcześniej w „FAZ” historyk Martin Schulze Wessel z Uniwersytetu Ludwiga Maximiliana w Monachium. Jak podkreślił, pomnik polskich ofiar wybiegałby w swej symbolice „znacznie dalej”; „byłby miejscem refleksji nad długa przeszłością, która doprowadziła do wojny totalnej przeciwko Polsce”. Schulze Wessel przypomniał o „wiodącej sile politycznej i kulturowej Polski w Europie: „w XVI wieku na dworze książęcym w Berlinie uczono się polskiego”… W tym kontekście jakże aktualnie pobrzmiewa nawiązanie przez autora „FAZ” do początku XVIII wieku, gdy:
Prusy i Rosja systematycznie mieszały się w wewnętrzne sprawy Rzeczpospolitej i za pomocą manipulacji wyborczych oraz wpływów przygotowywały zabory, sfinalizowane pod koniec tego stulecia…
W nawiązaniu do „rasistowskiej wojny”, która „była zjawiskiem nowym, lecz byłaby niezrozumiała bez antypolskiej polityki i kulturowo zakorzenionej nienawiści w długim okresie poprzedzającym atak”, niemiecki historyk przestrzegł przed wpisywaniem Rosjan, Białorusinów czy Ukraińców w inicjatywę upamiętnienia polskich ofiar; priorytetem powinna być realizacja „osobnego pomnika Polaków wraz z placówką edukacyjną” - Rosjanom są już w Berlinie poświęcone trzy miejsca pamięci, w centralnie położonej dzielnicy Tiergarten, Treptow i Karlshorst. Choć także niektórzy historycy uważają pomniki za przestarzałą formę upamiętniania ludzi i zdarzeń, to jednak żadna inna forma nie ma takiej siły oddziaływania, przekonuje Schulze Wessel.
Można tylko dodać: mają, jeśli już stoją, znaczenie pomników z przeciąganych w nieskończoność dyskusji staje się z czasem odwrotne wobec zakładanego. W tym przypadku, „zgniły kompromis” zamiast upamiętnienia 6 mln polskich ofiar zaczyna jawić się, jako wytrwałe budowanie… kiczu pojednania.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/511196-niemcy-wytrwale-buduja-pomnik-kiczu-pojednania