Andrew A. Michta, znany amerykański politolog i specjalista w zakresie bezpieczeństwa międzynarodowego, napisał na łamach The American Interest artykuł, który powinien być w Europie, a szczególnie w Polsce, uważnie przeczytany.
Formułuje on w nim niezwykle ważną, ale też niepokojącą diagnozę, w myśl której NATO może nie przetrwać obecnego kryzysu w którym się znalazło. Nie chodzi o rozpad Paktu, bo wielkie, silnie zbiurokratyzowane sojusze raczej nie rozsypują się niczym Układ Warszawski, mają zadziwiająca zdolność trwania, nawet wówczas, kiedy nie są w stanie wypełniać podstawowej funkcji do jakiej zostały powołane. Tak jest i z Paktem Północnoatlantyckim, którego przyszłość, zdaniem Michty, leży w rękach Europejczyków, a nie polityków amerykańskich. Źródłem obecnego kryzysu nie jest bowiem polityka Donalda Trumpa, ani tym bardziej konflikt osobowości między amerykańskim prezydentem a europejskimi liderami, ale problem znacznie poważniejszy, który Michta określa mianem rozejścia się geostrategicznych interesów Europy i Stanów Zjednoczonych. Dziś NATO przypomina trochę małżeństwo z długim stażem, które spaja pamięć przeszłości i podzielane wartości, ale interesy już są inne, rozchodzą się coraz bardziej i jeśli tego dryfu Europa nie zdoła w porę zahamować, to perspektywy tego mariażu wyglądają mało ciekawie.
Na czym polega różnica zdań? Otóż w opinii Michty Stany Zjednoczone po latach uwikłania w bezsensowne konflikty wojskowe na peryferiach zorientowały się, że stają wobec wyzwania znacznie poważniejszego, jakim jest dążenie rosnącej potęgi, czyli Chin, wspieranej przez rewizjonistyczną Rosję, do zrewidowania porządku światowego zbudowanego przez Stany Zjednoczone po II wojnie światowej. Aby temu zagrożeniu przeciwdziałać potrzebują wiarygodnych sojuszników. Wezwania płynące z Waszyngtonu aby europejskie państwa NATO (poza chlubnymi, jak pisze wyjątkiem Wielkiej Brytanii i Polski) wydawały przynajmniej 2 proc. na swe bezpieczeństwo militarne są pochodną faktu, że USA chcą nie większej partycypacji Europy w ciężarach związanych z jej obroną, ale dążą do zdjęcia ze swoich ramion tego ciężaru, jakim w optyce Waszyngtonu jawi się obrona marginalnego dla światowej rozgrywki kierunku jakim jest Europa. To jest fundamentalna zmiana, której liderzy wielu państw europejskich nie zauważyli, traktując amerykańskie apele w kategoriach tradycyjnych narzekań płynących z Waszyngtonu, że Europejczycy zbyt mało wydają na swoje bezpieczeństwo.
Ale kluczową jest kwestia dlaczego te wezwania z Waszyngtonu nie zostały usłyszane, zrozumiane i zaakceptowane. Zdaniem Michty dzieje się tak przede wszystkim z tego powodu, że Europa zupełnie inaczej niźli Stany Zjednoczone postrzega główne wyzwania stojące przed światem. Obecność amerykańskich sił zbrojnych w Europie wraz z rozpadem Imperium Sowieckiego przestała być dla Europejczyków z Zachodu kwestią ich egzystencjonalnego być albo nie być. Zagrożenie ze strony rewizjonistycznej Rosji, państwa o znakomicie mniejszym potencjale, jest z punktu widzenia Europejczyków z Zachodu mniejsze, jeśli w ogóle możemy mówić z ich perspektywy o zagrożeniu. Jeśli zaś chodzi o „problem Chiński” to Europejczycy, a przynajmniej znaczna część zachodnich elit w ogóle nie dostrzega tej kwestii. Chiny, a raczej gospodarcza z nimi kooperacja, traktowane są w gruncie rzeczy jako racjonalna opcja rozwojowa a nie zagrożenie. Jeśli chodzi o polityczne elity Zachodniej Europy, to nadal przeważa opcja atlantycka, ale jego zdaniem już obecnie jest ona w mniejszości i nadal słabnie. Silna jest formacja, wspierana przez duży biznes i radykalne formacje pozasystemowe, zarówno z prawa jak i z lewa, na rzecz współpracy z Rosją. Ta formacja z pełną świadomością, zdaniem amerykańskiego politologa, opowiada się za porozumieniem z Moskwą, nawet jeśliby ceną miało by być przyznanie jej strefy uprzywilejowanych interesów w naszym, wschodnim, regionie Europy. I wreszcie cały czas rośnie formacja, która Michta określa mianem „trzeciej opcji strategicznej” zauważalnej w najsilniejszych gospodarczo państwach kontynentu, takich jak Niemcy, Francja, Holandia czy do pewnego stopnia Wielka Brytania, którą tworzą zwolennicy ścisłej kooperacji z Chinami, będącymi w ich ujęciu „krajem wielkich możliwości”. O ile zauważalna na Zachodzie opcja „na Rosję” rozumiana w kategoriach pewnej generalnej orientacji geostrategicznej jest od 30 lat zjawiskiem względnie stabilnym, o tyle opcja „na Chiny” w ostatnim dziesięcioleciu w myśleniu zachodnich elit, zaczęła przybierać na sile. Oczywiście obydwie te orientacje mogą się połączyć w zadziwiającej mieszaninie pragmatyzmu, woli handlu i gospodarczej ekspansji i przeważyć opcję atlantycką, nawet jeśliby perspektywą takiego zwrotu, w ujęciu skrajnym miałaby być likwidacja NATO.
Zdaniem Michty, jedyną zagadką jest postawa frontowych państw naszego regionu – Bałtów, Polski, Rumunii, które w razie zwycięstwa „opcji prochińskiej” w Europie Zachodniej zostaną w gruncie rzeczy same, gospodarczo i politycznie znów staną się państwami peryferyjnymi, a w zakresie bezpieczeństwa narażone będą na rosyjski ekspansjonizm. Może tak się nie stać w sytuacji kiedy Polska zdefiniuje swoją rolę, i będzie w stanie taką pozycję wynegocjować, w ramach „układu chińskiego”. Czy jesteśmy w stanie zatrzymać to ześlizgiwanie się? - pyta retorycznie Michta, mając oczywiście na myśli dryf Europy w stronę porozumienia z Chinami, co z oczywistych względów oznacza także kres NATO jako formuły funkcjonalnej a nie ciała politycznych konsultacji. Decyzja, w jego opinii, leży w rękach Europejczyków. Lekceważenie chińskiego zagrożenia i chęć kooperacji z Rosją doprowadzi do opłakanych skutków w tym względzie.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/508823-krotkowzrocznosc-europy-moze-skonczyc-sie-rozbiciem-nato