Było jak za nieboszczki Polski tzw. ludowej: gdy w jakiejś sprawie nie osiągnięto żadnego porozumienia, w świat szedł komunikat: spotkanie przebiegło w atmosferze wzajemnego zrozumienia i sympatii… Tyle, że rzecz dzieje się w dzisiejszej, wolnej Polsce, dokąd zawitał szef dyplomacji zjednoczonych Niemiec, budujących z nami „nowy rozdział w historii”…
A konkretnie było tak:
Minister spraw zagranicznych Niemiec Heiko Maas „zapewnił w Warszawie o poparciu rządu dla utworzenia miejsca pamięci polskich ofiar wojny w Berlinie. Rząd Niemiec odrzuca jednak pomysł wypłacenia Polsce reparacji wojennych” - tyle w relacji Deutsche Welle. Minister stwierdził, że o pomniku trzeba „dyskutować”, a o reparacjach dyskutować nie będzie. Po raz „enty” powtórzył, że „Niemcy poczuwają się do odpowiedzialności za II wojnę światową, a pomysł utworzenia miejsca pamięci polskich ofiar jest kolejnym tego przykładem”… - i to by było na tyle. Przypomnę zatem, że ten sam minister Heiko Maas mówi już rok temu w Polsce mniej więcej to samo, że Niemcy się „poczuwają”, co rząd popiera, czego nie… A dokładnie, zerwawszy dyplomatyczną woalkę, rzecz ma się tak:
mamy oto do czynienia z bulwersującym, gorszącym, skandalicznym upolitycznieniem 6 milionów polskich ofiar napaści Niemiec na nasz kraj, ofiar, które zostały zinstrumentalizowane i stały się kartą przetargową w niebywałej, makabrycznej grze niemieckich polityków. Ile jeszcze będzie różnorakich rocznic wybuchu czy zakończenia wojny, Powstania Warszawskiego czy wyzwolenia Auschwitz, rocznic podpisania traktatu granicznego, dobrosąsiedzkiego itp., bicia się w piersi w okolicznościowych przemówieniach przez niemieckich polityków najwyższej rangi, i… powrotów do tematu „upamiętnienia”… Przypomnę ministrowi Maasowi i nie tylko, że głosowanie w Bundestagu w sprawie budowy w Berlinie pomnika ofiar napaści Niemiec na Polskę i barbarzyńskiej okupacji miało się już odbyć 8 maja. Zostało zdjęte z obrad bez podania przyczyny i terminu, kiedy może ów projekt zostanie rozpatrzony.
Mają godne upamiętnienie pomordowani Żydzi tuż obok Bramy Brandenburskiej, mają w jej pobliżu Rosjanie, mają Sinti i Romowie, ba, aż dwanaście pomników, w tym dwa w Berlinie mają prześladowani homoseksualiści, tylko my, Polacy, naród najbardziej poszkodowany w wyniku niemieckiej napaści i paktu III Rzeszy z sowiecką Rosją jesteśmy przemilczanymi ofiarami trzeciej kategorii…
Przypomnę, że pod apelem popierającym budowę pomnika polskich ofiar II wojny światowej podpisało się jakiś czas temu 260 posłów Bundestagu. Wstępnie wybrano nawet miejsce, trochę na uboczu, ale chociaż wybrano: Askanischer Platz w stołecznej dzielnicy Kreuzberg. 260 posłów - niby dużo, tyle, że w parlamencie Niemiec zasiada… 709 posłów. Zaplanowanego głosowania w Bundestagu w sprawie pomnika nie było, gdyż zachodziła obawa, że skończy się wielką kompromitacją. Znany niemiecki historyk, wykładowca uniwersytecki, tłumacz polskiej literatury, szef Niemieckiego Instytutu Kultury Polskiej w Darmstadt Peter Oliver Loew głośno ubolewa, że starania o pomnik znajdują się wciąż w początkowej fazie. Co więcej, w międzyczasie pojawiają się różne koncepcje, od propozycji, by upamiętnić ryczałtem wszystkich Słowian, żeby nie wyszczególniać jednej grupy etnicznej, po taki pomysł, by najpierw postawić pomnik samym Niemcom, niemieckim ofiarom III Rzeszy. To właśnie Loew jako pierwszy i jedyny zwrócił uwagę na jeszcze jeden aspekt w całej tej grze: że przeciwnicy pomnika polskich ofiar obawiają się, iż realizacja tego projektu mogłoby być odebrana, jako… ustępstwo wobec rządu Prawa i Sprawiedliwości.
W całym tym koszmarnym dyskursie padł jeszcze jeden kuriozalny argument. Przeciw budowie pomnika wystąpił przewodniczący rady naukowej Fundacji Pomnika Pomordowanych Żydów Europy Wolfgang Benz, który zdaje się chciałby przyznać Żydom prawo wyłączności do występowania w roli ofiar i ich upamiętniania. Pan Benz napisał nawet list do przewodniczącego Bundestagu Wolfganga Schäublego, w którym podkreślił, że kierowana przez niego rada widzi w upamiętnieniu polskich ofiar „niebezpieczeństwo nacjonalizacji pamięci”.
Głosowania w Bundestagu nie było i nie wiadomo, czy i kiedy w ogóle się odbędzie. Są wszakże nadzieje: może ku radości w Berlinie wybrany zostanie nowy prezydent Polski, któremu będzie zależało na ułożeniu „dobrosąsiedzkich stosunków z Niemcami” bez wywlekania takich tematów, jak upamiętnienie 6 mln. zabitych Polaków, czy reparacji wojennych, który zablokuje roszczenia wysuwane przez rząd PiS, a może uda się przeciągnąć sprawę do kolejnych wyborów do Sejmu, po których PiS straci władzę i będzie po problemie… Minister Maas proponuje „dyskusję” i żongluje pomysłami. W zmutowanej propozycji pomnika sugeruje dziś „koncepcję wypracowaną wspólnie z Fundacją Pomnika Pomordowanych Żydów Europy” - utworzenie „Placu 1 września 1939 roku” z pomnikiem, przypominającym o napaści nazistowskich Niemiec na Polskę oraz centrum dokumentacji i edukacji, ukazującego historię okupacji i wojny na wyniszczenie w całej Europie. W końcu nie tylko Polacy byli poszkodowani… Będzie więc o czym gadać do wyborów, a może i dłużej…
Pomnik kiedyś w jakiejś formie zapewne powstanie. Co zaś dotyczy reparacji - jakkolwiek to zabrzmi - …marzenie ściętej głowy. Minister Maas powtórzył w Warszawie, jak szatniarz z „Misia”: „nie mamy pańskiego płaszcza i co pan nam zrobi?”, pardon, „w sprawie reparacji wojennych dla Polski rząd Niemiec uważa sprawę za zamkniętą”, koniec cytatu. Była to notabene odpowiedź na pomysł posła Zielonych w Bundestagu, szefa polsko-niemieckiej grupy parlamentarnej Manuela Sarrazina, który postuluje wsparcie przez Niemcy polskiej kultury, odszkodowania dla miejscowości, w których popełnione zostały zbrodnie wojenne, pokrycie ze specjalnego funduszu kosztów opieki medycznej żyjących ofiar oraz na odszkodowania dla ofiar i ich dzieci, które nie zostały uwzględnione w dotychczasowych wypłatach.
Jakie są szanse realizacji tego postulatu? Bliskie zeru, może kiedyś, w jakichś elementach, symbolicznie, jak np. podsuwany lata temu pomysł partycypowania Niemiec w odbudowie Pałacu Saskiego w Warszawie. Ale nawet zdaniem posła Sarrazina, co podkreślił dziennik „Süddeutsche Zeitung”, choć „szorstkie odrzucanie” polskich roszczeń jest „moralnie i polityczne nie do przyjęcia”, to jednak „z prawnego punktu widzenia formalnie poprawne”. Niemiecki poseł liczy jedynie na „empatię” swych rodaków.
W ulicznym sondażu zrealizowanym na tę okoliczność przez telewizję publiczną ZDF, wrażliwość wykazywało niewielu: trzeba położyć temu kres, przedawniona sprawa, po co wywlekać, kiedyś Szwedzi okupowali teren Niemców i Niemcy też mogliby żądać od nich odszkodowań… - to ton większości wypowiedzi.
Ja na empatię niemieckich polityków bym nie liczył. Choćby dlatego, że znam maksymę stojącego na pomnikach, „żelaznego kanclerza” Ottona von Bismarcka: „Naszą powinnością nie jest pełnienie urzędu sędziego sprawiedliwości, tylko robienie polityki dla Niemiec”, która obowiązuje w Berlinie do dziś.
I jeszcze w kwestii formalnej - odnośnie do potwierdzenia przez prezydenta USA Donalda Trumpa planu zmniejszenia liczby amerykańskich żołnierzy w Niemczech z 35 do 25 tys. i prawdopodobnego zwiększenia ich kontyngentu w Polsce, minister Maas odpowiedział: „Przyjęliśmy to do wiadomości”…
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/505082-co-odrzucaja-a-co-laskawie-rozwaza-niemcy