Z wczorajszego wystąpienia prezydenta Donalda Trumpa na uroczystości wręczenia dyplomów w wojskowej akademii West Point warto zapamiętać dwie rzeczy, bo obydwie, jak się wydaje wiążą się z kształtującym się właśnie w Stanach Zjednoczonych nowym rozumieniem amerykańskiej doktryny obronnej oraz systemu relacji sojuszniczych.
Trump powiedział, że Stany Zjednoczone „kończą erę niekończących się wojen” oraz uzupełnił tę wypowiedź, że nie jest rolą amerykańskiej armii „odbudowywanie innych państw” oraz „rozwiązywanie starych konfliktów w dalekich krajach, o których wielu ludzi nawet nie słyszało”. Uzupełnieniem tych słów było stwierdzenie, że USA nie są „policjantem świata” oraz deklaracja, że jeśli zostaną zaatakowane to z pewnością na agresję odpowiedzą niszcząc państwo, które odważyło się na taki krok. Przy okazji Donald Trump powiedział, że już niedługo Ameryka będzie dysponowała rakieta hipersoniczną, która może przemieszczać się z szybkością przewyższającą, 17-krotność prędkości dźwięku, która na odległość 1000 mil jest w stanie trafić w cel z dokładnością do 14 cali. Jeśli to ostatnie stwierdzenie nie jest przejęzyczeniem, to w istocie możemy mieć do czynienia z jakościowo nowym typem broni, która posiadana przez amerykańską armię zmieniać może układ sił w świecie. Ale nawet jeśli opis nowej broni jest nieco na wyrost to użycie takiego argumentu można uznać za wyraz przewartościowań w amerykańskim myśleniu. Istota tej zmiany polega na tym, że elity strategiczne Stanów Zjednoczonych od pewnego już czasu są zdania, że mniej środków należy przeznaczać na utrzymanie wysuniętej amerykańskiej obecności wojskowej w różnych częściach świata a znacznie więcej na nowe rodzaje broni i uzbrojenia.
Niektórzy analitycy idą zresztą jeszcze dalej. Seth Cropsey Harry Halem z Hudson Institute proponują na łamach The American Interest wprowadzenie w Stanach Zjednoczonych, dla niektórych roczników i kategorii rekrutów, obowiązkowej służby wojskowej. Wszystko to po to, aby zredukować część niemałych dzisiaj, bo szacowanych przez nich na 268 mld dolarów rocznie, kosztów utrzymania zawodowej kadry amerykańskich sił zbrojnych. Ich zdaniem już obecnie Ameryka musi szukać oszczędności w budżecie Pentagonu z kilku powodów. Po pierwsze jeśli poważnie chce myśleć o wygraniu rywalizacji z Chinami, to bez skokowego wzrostu budżetu wojskowego nie ma co o tym myśleć. Już obecnie, z obliczeń amerykańskich specjalistów wynika, że licząc według parytetu siły nabywczej Pekin wydaje 87 % tego co Stany Zjednoczone. W przyszłym roku te wydatki maja zresztą, co już zapowiedziały chińskie władze wzrosnąć. Perspektywy podobnego ruchu po stronie Stanów Zjednoczonych wydają się, zwłaszcza w kontekście trwającego kryzysu gospodarczego, zagrożone. Jeśli zatem nie ma co liczyć na wzrost budżetu Pentagonu, to trzeba zmienić jego strukturę. Więcej pieniędzy wydawać na nowe typy broni i uzbrojenia, mniej na zagraniczne bazy i interwencje, a jeśli się uda to jeszcze mniej na tzw. koszty osobowe. Deklaracje Trupma w West Point, w świetle tego co od pewnego czasu mówi szef Pentagonu Mark Esper nie są zaskoczeniem. Wielokrotnie zapowiadał on ruchy w podobnym kierunku.
Ta ocena amerykańskich możliwości w zakresie rywalizacji z Chinami wpływa na ocenę stanu relacji sojuszniczych i kierunku pożądanej ich ewolucji. Warto, tytułem egzemplifikacji, odnotować kilka istotnych opinii, które ostatnio zostały sformułowane. Nie dlatego, że kreślą one docelowy kierunek ewolucji amerykańskiego systemu sojuszniczego, ale z tego powodu, że pokazują kierunek myślenia i szukania nowych rozwiązań. Kurt Volker napisał kilka dni temu dla think tanku CEPA komentarz, w którym przypomina państwom NATO podjęte jeszcze w 2002 roku, po szczycie w Rejkiawiku, ale nigdy nie zrealizowane zobowiązanie, w myśl którego państwa członkowskie będą odpowiadać na wyzwania „gdziekolwiek one się pojawią”. Dziś, w jego opinii mamy do czynienia z wyzwaniami państw rewizjonistycznych – Chin, Rosji, Iranu i Korei Płn., które nie są ograniczone geograficznie (rywalizacja technologiczna, szpiegostwo przemysłowe, cyberbezpieczenstwo) ani zawężone do domeny militarnej. To, w jego opinii, pierwsza zmiana, która winna nastąpić w zakresie funkcjonowania Paktu i zmieniającej się natury zagrożeń dla bezpieczeństwa. Drugą, związaną z nią, jest porzucenie „europocentryzmu” przez Sojusz Północnoatlantycki. Proponuje on przyjęcie rozszerzającej zasady funkcjonowania NATO. Po pierwsze geograficzne rozszerzenie odpowiedzialności Paktu na obszaru poza tradycyjną sferą działania. Po drugie budowę „kręgów sojuszniczych”. Do zbiorowego systemu bezpieczeństwa zaliczyć prócz NATO należy, w jego opinii, również państwa z drugiej półkuli (Japonia, Australia, Korea Pd), te, które należą do Programu Rozszerzonych Możliwości (Szwecja, Finlandia, Ukraina, Gruzja, Jordania), czy wręcz będące poza dotychczasową sferą zainteresowania Sojuszu (Mołdawia). W jego opinii nie wszystkie państwa takiego systemu bezpieczeństwa będą musiały się angażować w istotne projekty, a to może należy interpretować jako propozycję odejścia od zasady konsensusu. Raczej winna dominować tutaj zasada działania w „podgrupach”. Takie podejście może pozwolić z jednej strony na uzyskanie generalnego konsensusu na „wysokim” poziomie politycznym, ale już aplikowanie konkretnych, geograficznie ograniczonych rozwiązań powinno być dedykowane mniejszym grupom państw bezpośrednio tym problemem zainteresowanych.
W gruncie rzeczy w podobnym duchu wystąpił niedawno kongresman z Nebraski Don Bacon, który na łamach War on the Rocks żarliwie broni skonstruowanego przez Stany Zjednoczone systemu sojuszniczego. I w jego opinii dziś wyzwaniem są „państwa rewizjonistyczne” i autorytarne a polityka bezpieczeństwa winna mieć charakter globalny. Wyzwania są na tyle poważne, że Stany Zjednoczone samodzielnie im nie będą w stanie podołać. Po to właśnie są, uważa Bacon sojusze, aby wspólnie odpowiedzieć, w imię wspólnych wartości i interesów, na globalne w swej naturze zagrożenia. Ale, jak zauważa, musi z jednej strony nastąpić odbudowa amerykańskiego przywództwa, i dlatego jest on przeciwnikiem wycofania amerykańskich oddziałów z Niemiec, ale również „sojusznicy musza wziąć część odpowiedzialności na siebie”. „Stany Zjednoczone – pisze Bacon – mają największa światową gospodarkę, ale to może nie wystarczyć” jeśli równocześnie będą musiały powstrzymywać państwa rewizjonistyczne w różnych regionach świata. Dlatego, jak uważa „próba odparcia niebezpiecznych wyzwań bez wsparcia międzynarodowej koalicji wspierającej jest gwarantowaną receptą na porażkę i bankructwo”.
Świadomość skali wyzwań i szczupłości własnych możliwości wpływa na zmianę oceny systemu sojuszy amerykańskich. Wyraźnie to widać w opublikowanym kilka dni temu przez Atlantic Council raporcie poświęconym „geometrii powstrzymywania” Rosji w Europie Północno-Wschodniej. Warto poświęcić temu opracowaniu kilka słów, bo to drugi w ostatnim czasie, po raporcie zespołu pracującego pod kierunkiem gen. Bena Hodgesa, poświęcone polityce bezpieczeństwa w naszym regionie. I w nim również zawarte są dwie, fundamentalne z naszego punktu widzenia tezy. Po pierwsze, analizując rosyjską doktrynę strategiczną i rozmieszczenie wojsk autorzy opracowania Atlantic Council dochodzą do wniosku, że wspólny system obrony winien obejmować zarówno basen Morza Bałtyckiego jak i Morza Barentsa. A zatem, gdyby patrzeć na to z punktu widzenia krajów, to prócz Państw Bałtyckich w skład takiej „pierwszej linii oporu” winna wchodzić Norwegia, Szwecja i Finlandia, ale zupełnie kluczowe znaczenie ma, ich zdaniem, Polska. Z tego punktu widzenia dotychczasowe formaty współpracy wydają się tylko w części odpowiadać rysującym się wyzwaniom. Za tym idzie druga fundamentalna konkluzja. Otóż przeprowadzając rachunek sił, gdzie z jednej strony bierze się pod uwagę potencjał rosyjskiego Zachodniego Okręgu Wojskowego i utworzonego niedawno Okręgu Floty Północnej a z drugiej możliwości sił zbrojnych ośmiu państw tworzących „europejską północno – wschodnią flankę” wynika, że wzajemne potencjały są względnie równe. Oczywiście kraje naszego regionu nie dysponują bronią nuklearną i mają znacznie mniej sił szybkiego reagowania niźli Rosjanie, co stanowi „piętę achillesową” ewentualnego wspólnego systemu obrony, ale prócz tego są w stanie obronić się same. Warunkiem poprawy jest współdziałanie, dziś na niedostatecznym poziomie oraz niezbędne wsparcie tych wysiłków przez Stany Zjednoczone (również w zakresie parasola nuklearnego) i inne państwa NATO zaliczane przez autorów raportu do grupy „drugiego rzutu” (Niemcy, Holandia, Francja, W. Brytania).
Zwornikiem tego systemu, z racji swej wielkości, wielkości armii oraz położenia, musi być Polska, która jest w sposób uderzający mało aktywna w kluczowym z punktu widzenia naszego bezpieczeństwa regionie. To często powtarzana ostatnio w kręgach amerykańskich elit strategicznych myśl – bez Polski nie może istnieć system obrony Europy przed Federacją Rosyjską. Dotyczy to zarówno flanki północnej, jak i południowej. Stany Zjednoczone i NATO są skłonne wesprzeć wszystkie wysiłki, ale muszą one być podjęte przez państwa regionu. Brak aktywności Polski odczytywane może być jako brak wiarygodności sojuszniczej. Musimy dostrzec, że napływające zza oceanu wezwania do wspólnego mierzenia z narastającymi wyzwaniami o znacznie większym niźli dotychczas zakresie nakładają na nas dodatkowe obowiązki. Kontentowanie się wydatkami wojskowymi na poziomie 2 proc. PKB już nie wystarczy. Musimy podjąć się wyzwania związanego z naszym położeniem i wielkością armii, a to oznacza, że Warszawa powinna stać się jednym z konstruktorów regionalnego systemu bezpieczeństwa, w skład którego, obok państw NATO wejdą i te nie należące do Sojuszu.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/504707-glos-zza-oceanubez-polski-nie-ma-systemu-obrony-przed-rosja