„75 lat po wojnie. Dlaczego Niemcy nie powinni świętować ‘Dnia wyzwolenia’” brzmi okazjonalny komentarz w tygodniku „Der Spiegel”:
„Jak powinniśmy nazywać 8 maja? To dzień wyzwolenia dla wielu ludzi i narodów tego świata. Dla nas jest to dzień, w którym zakończyła się druga wojna światowa. Na szczęście”,
konstatuje Alexander Neubacher. Ten urodzony po wojnie, dokładnie w 1968 roku, dziennikarz, nawiązał do sondażu „Die Zeit”, w którym aż 53 proc. respondentów uznało, że:
„większość Niemców jest bez winy, to byli nieliczni zbrodniarze, którzy rozpętali wojnę i zabili Żydów”.
Szokujące, niestety, prawdziwe. Autor „Spiegla” ubolewa nad zakorzenieniem się określenia, które po raz pierwszy użył prezydent Richard von Weizsäcker w rocznicowym wystąpieniu z 1985r., de facto innym kontekście; stwierdził mianowicie, że był to „dzień wyzwolenia nas wszystkich od nieludzkiego systemu narodowosocjalistycznej tyranii”. Neubacher przypomniał to „poruszające przemówienie”, w którym Weizsäcker „mówił bez upiększania o wielu zabitych, za co odpowiedzialne było pokolenie moich dziadków; zadał kłam rozpowszechnionej opinii, jakoby nic nie wiedziano o zagładzie Żydów”, wystąpił otwarcie przeciw relatywizacji odpowiedzialności przez chadeckie partie CDU/CSU, przeciw umniejszaniu winy w życiorysach sprawców, przeciw „pożałowania godnemu opłakiwaniu utraconej wielkości (Niemiec) i mówieniu o klęsce z 8 maja” – dnia bezwarunkowej kapitulacji III Rzeszy (faktycznie akt kapitulacji został podpisany 7 maja w Reims).
Rozmawiałem z prezydentem Weizsäckerem kilkakrotnie, w tym do publikacji. Jego stosunek do brunatnej przeszłości Niemców było jednoznaczny, wynikający także z własnych przeżyć. W chwili napaści na Polskę miał 18 lat, widział śmierć brata poległego w bitwie w Borach Tucholskich, sam był ranny podczas ofensywy na Moskwę. Weizsäckerowi nie trzeba było odświeżać pamięć, wiedział, o czym mówił. Użyty przez niego w przenośni termin „wyzwolenia” stał się jednak z czasem wytrychem dla ogółu Niemców do ułaskawienia samych siebie. Komentator „Spiegla” zadał pytanie, na które wszakże nie udzielił odpowiedzi: „co poszło nie tak?”, skoro przeważająca liczba jego rodaków nie uświadamia sobie obecnie, że Wehrmacht nie był bohaterską siłą zbrojną, że dopuścił się najgorszych zbrodni, a nazistowski terror był możliwy tylko przy współdziałaniu większości Niemców.
Szkoda, że to zasadnicze pytanie postawione zostało sobie a muzom. Respons jest wręcz niezbędny. Sam Neubacher jest dowodem, że coś poszło nie tak, skoro akcentuje jedynie holokaust i pomija dziesiątki milionów ofiar innych narodowości, w tym 6,5 mln zabitych obywateli przedwojennej Polski. Przy czym nie o liczby mi chodzi, lecz o rzeczywiście skarlałą świadomość w dzisiejszym, niemieckim społeczeństwie, co też nie wzięło się znikąd - przeciwnie, jest efektem konsekwentnie realizowanej polityki. Jeśli komentatorowi „Spiegla” i innym nie przechodzi to przez usta, powiem to ja: obywatele dzisiejszej Republiki Federalnej nie są głupi, są natomiast ogłupiani przez ustawiczną prezentację przeszłości z rastrem.
Czy nazista może być bohaterem? Okazuje się, że tak. Czy może być dobry? Może. Czy może rozweselać i bawić? A jakże… Dość prześledzić niemiecką kinematografię, której wpływu na kształtowanie ogólnospołecznej świadomości nie da się przecenić. Ekranowych, dobrych i bohaterskich nazistów było wielu. Zacznę od filmu „John Rabe” o ratującym życie tysiącom Chińczyków szefie fabryk Siemensa w Nankin. To po Oskarze Schindlerze i Clausie von Stauffenbergu kolejna postać mająca zaświadczać wszem wobec, że nie należy wszystkich Niemców z czasów III Rzeszy wrzucać do jednego worka. Co prawda dyrektor Rabe wielbił Hitlera i był członkiem NSDAP, ale przejął się losem skośnookiej załogi, która go kochała – co widać na filmie w scenie z hymnem „Niemcy, Niemcy ponad wszystko…” w tle, i lasem rąk Chińczyków pozdrawiających swego wybawcę okrzykami „Sieg Heil!”. Ot, takie ludzkie oblicze dyrektora-nazisty, który nakazał rozpostarcie na ulicy wielkiej flagi ze swastyką, a która miała chronić mieszkańców miasta przed nalotami japońskich sprzymierzeńców III Rzeszy…
Nie inaczej było z hollywoodzką produkcją pt. ”Walkiria”, z Tomem Cruisem w roli antyhitlerowskiego spiskowcy Stauffenberga. Wszak taki był dzielny, uczestniczył przecież w zamachu na Hitlera… - cisza o tym, że zamachu na umiłowanego wodza narodu niemieckiego próbowano dokonać w Wilczym Szańcu dopiero w obliczu nieuchronnej klęski III Rzeszy, cisza o poglądach Stauffenberga, który zgłosił się na ochotnika do armii i był zadeklarowanym zwolennikiem „planowej kolonizacji” Polski, o czym pisał z naszego okupowanego kraju w listach do żony: „Miejscowa ludność to niewiarygodny motłoch, bardzo dużo Żydów i bardzo dużo mieszańców. Naród, który dobrze się czuje tylko pod batem. Tysiące jeńców przydadzą się w naszym rolnictwie”… Ale jest bohater narodowy i symbol oporu przeciw reżimowi nazistowskiemu? Jest…!
„Niemcy filmują zazwyczaj jedynie emocje związane z historycznym losem i mity, a nie samą historię w detalach i tym samym ją fałszują” - to nie moja opinia, lecz monachijskiego aktora, scenarzysty i reżysera o wielkim dorobku, Dominika Grafa, niezbyt jednak popularnego wśród propagatorów „Dnia wyzwolenia”. Poważną, wręcz wyczekiwaną rozprawą na temat dawnego bożyszcza Niemców Adolfa Hitlera miał być film „Upadek” („Der Untergang”, nominacja do Oscara w 2004r.). Owe quasi-stadium psychologiczne Führera da się streścić jednym zdaniem: wódz zjadł makaron w pomidorowym sosie, pochwalił kucharza, wyczyścił jamę gębową, pogłaskał ulubioną sukę „Blondi” zanim wypróbował na niej truciznę, zabrał poślubioną w ostatniej chwili Ewę Braun do osobnego pokoju, by towarzyszyła mu w ucieczce na tamten świat i oboje zniknęli w płomieniach. „Upadek” nie był pierwszym filmem o klęsce Führera, ale żaden z nich nie wywołał tylu emocji, co dzieło Oliviera Hirschbiegela. Reżyser nie pokazał rozwrzeszczanego przy mównicy potwora w glorii, lecz człowieka znerwicowanego, bezradnego, smutnego, targanego ludzkimi uczuciami i przybitego rozmiarem własnej klęski… Tematem filmu nie były podboje ani wyniszczanie innych narodów, był nim sam Hitler i jego zrujnowane nadzieje.
Premierowy pokaz „Upadku” (najdroższej produkcji w dziejach kinematografii RFN) w monachijskim Mathäser Filmpalast zaproszeni goście nagrodzili brawami na stojąco. Rozpowszechnianie poprzedziła gigantyczna kampania reklamowa i wielka dyskusja. Bulwarowy „Bild” poświęcił temu obrazowi aż siedemnaście wydań gazety. Były kanclerz Helmut Kohl chwalił: „Ten film musiał być nakręcony i mam nadzieję, że zobaczy go wielu”. Hirschbiegel po raz pierwszy pokazał Hitlera z… ludzką twarzą. Zbulwersowany przewodniczący Europejskiej Akademii Filmowej reżyser Wim Wanders zareagował: „Czemu, do cholery nie pokazać, że ta świnia już nie żyje? Czemu tego człowieka zaszczycać, jak nikogo innego z tych, którzy musieli umierać całymi szeregami?”. Fascynacja zbrodniarzem? Trudno dziwić się jego wzburzeniu. Na tej zasadzie ograniczenia się do pokazania osobistego dramatu Hitlera można by zrealizować film pt. „Anioł śmierci”, jak nazywano lekarza SS doktora Josefa Mengele, jako człowieka wrażliwego na cierpienie i piękno, przepojonego honorem, z pominięciem jego bestialskiej, obozowej działalności, który nie dał się złapać i zmarł 34 lata po wojnie w Brazylii, z powodu udaru mózgu podczas zażywania kąpieli w oceanie.
Czy człowiek odpowiedzialny za śmierć ponad 50 milionów ludzi może bawić? Może, czego dowiódł reżyser Dani Levy, który spojrzał na „wuja Dolfiego” - jak pieszczotliwie Niemcy nazywali Hitlera - okiem facecjonisty. Twórca pierwszej niemieckiej komedii o Hitlerze drwił sobie, jak trudno było być wodzem III Rzeszy, zwłaszcza, gdy na Pomorzu obce wojska witały się z gąską, a nieuważna fryzjerka zgoliła mu pół wąsa; podłamany Führer znajdował spokój bawiąc się w wannie wojennymi okręcikami lub w łóżku, śpiąc między „swymi Żydami” - małżeństwem Grünbaumów, które dostarczył mu z KZ Sachsenhausen minister propagandy Joseph Goebbels. Imiennik Hitlera, Adolf Grünbaum zgodził się postawić na nogi rozklekotanego wodza i przygotować go do wygłoszenia noworocznego orędzia 1 stycznia 1945 r. Dziś nikt tej zrealizowanej w 2007r. nazi-farsy pt. „Mój wódz – naprawdę najprawdziwsza prawda o Adolfie Hitlerze” nie pamięta, ale rura została odetkana. Niemcy wolą nie pamiętać, wolą się śmiać. Pozostaje tylko wcale nie retoryczne pytanie, czy Hitler z wibratorem jest tym, co pobudzi ich do retrospektywnej refleksji?
O bynajmniej nieśmiesznych filmach dla mas, nawiązujących do przeszłości, można mówić długo, ale ich wydźwięk da się sprowadzić do jednego zdania: Niemcy byli ofiarami, zostali wyzwoleni, ergo - mają więc pełne prawo obchodzenia międzynarodowego „Dnia wyzwolenia”. Lista tego rodzaju ekranowych pozycji jest tasiemcowa: „Ucieczka i wypędzenie”, trylogia „Wygnańcy”, filmy „Ucieczka kobiet”, „Śmierć mego ojca”, „Ostatnie ofiary Hitlera”, dwa odcinki „Drezna” o zburzeniu miasta przez aliantów, czy film o tragedii pasażerów zatopionego przez Rosjan statku „Wilhelm Gustloff”. Głównym problemem tych ekranizacji jest to, że o złamanych losach milionów ludzi mówi się łamanym językiem.
„Ucieczka i wypędzenie” („Flucht und Vertreibung”, z 2007 r.), to „love story” na sianie w pruskim mrozie – miłosne perypetie hrabianki Leny i francuskiego jeńca, który nie wiadomo skąd znalazł się na terenach Litwy i Polski przed wkroczeniem Armii Czerwonej. Bardziej prawdopodobne byłoby wygniatanie słomy przez błękitnokrwistą nazistkę z polskim robotnikiem przymusowym, ale w produkcji partycypowała telewizja Arte, więc pewnie dlatego musiał być Francuz. Ojciec hrabianki tak jak Hitler zabił swego psa, potem siebie, lecz historia kończy się szczęśliwie: córka zmieniła poglądy, pokochała wrogów III Rzeszy i odnalazła w Bawarii swego Francuza pracującego dla aliantów… Akcja filmu „Die Gustloff” (2008 r.), rozgrywa się w Gotenhafen, jak objaśniano - „w obecnej Gdyni”, jakby Gdynia kiedykolwiek była niemiecka, a sprawcy stali się ofiarami sabotażu – godnego pogardy zdrajcy, który naprowadził na statek rosyjską łódź podwodną. Dobrze, że niemieccy twórcy zajmują się dziejami swego narodu, źle, że dla wielu zaczynają się one dopiero w 1944 r., a jeszcze gorzej, gdy rozrachunek z historią wygląda tak jak w głośnym teleserialu „Nasze matki, nasi ojcowie”. W tym przypadku wojna rozpoczyna się od napaści Niemiec na… Rosję. I gdzieżby Niemcy bombardowali, mordowali, palili i gwałcili, może nieliczni, ale wbrew ich woli, bo nawet zaprzyjaźnionych Żydów brali do łóżka i pomagali w ucieczce, ryzykując własne życie. Zbrodniarzami byli ci prostacy, zapijaczeni, polscy bandyci z lasu, złodzieje z kilkoma zegarkami na nadgarstkach, którzy zatrzaskiwali wagony z Żydami wiezionymi na śmierć…
„Dzień wyzwolenia” – jak napisał w ostatnim zdaniu komentator „Spiegla” - „to także nowy początek Niemiec, które chciały wszystko zrobić lepiej i inaczej. Nie wszystko się udało, ale wiele – owszem”. Cóż, pozostaje mi jedynie dodać: wiele - owszem, nie tylko w dziedzinie kinematografii, także polityki, w tym oświatowej, czego dobitnym wyrazem jest właśnie niemieckie samoułaskawienie i zrzucenie winy za koszmar z własnej historii na… nazistowskie ufoludki.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/498530-niemcy-kraj-wyzwolony-ktory-sam-siebie-ulaskawil