25 marca francuskie pismo „Le Canard Enchainé” poinformowało o spotkaniu sekretarza stanu w MSW Laurenta Nuñeza z prefektami departamentów, w trakcie którego miał ich poinstruować, by nie próbowali wymuszać przestrzegania zasad społecznej izolacji w „niektórych dzielnicach”, bo „nie jest to priorytetem dla francuskiego rządu”. O jakie dzielnice chodzi? Oczywiście o imigranckie getta, gdzie opór wobec zakazu masowych zgromadzeń w dobie pandemii jest ogromny, sklepy pozostają otwarte, a uliczny handel narkotykami dalej kwitnie. Wypowiedź ministra oburzyła wszystkich, zarówno po lewej jak i po prawej stronie politycznego spektrum.
Tych po prawej bo – jak podkreślił w rozmowie z pismem „Marianne” były prefekt Michel Aubouin – stanowi ona dowód na kapitulację państwa przed dzielnicami „traktowanymi coraz częściej jako enklawy eksterytorialne, nad którymi nie da się w żaden sposób zapanować”. „Zostawmy je więc w spokoju. Będzie o jeden problem mniej” - dodał Aubouin. A tych po lewej, bo oznacza, że francuskie państwo ma w nosie co dzieje się z ich mieszkańcami. Obywatelami takimi samymi jak wszyscy inni. „Nasze przedmieścia zasługują na te same prawa, tę samą ochronę, tę samą Republikę” - oto tytuł apelu, który skierowała na początku kwietnia europoseł Zielonych Salima Yenbou do prezydenta Emmanuela Macrona. Według niej to dzielenie Francji na dwie części: tą zubożałą i zamieszkałą przez Francuzów pochodzących z imigracji oraz całą resztę. A to jej zdaniem jest niezgodne z zasadami „równości i braterstwa”. Pod jej apelem do prezydenta podpisało się ponad 30 polityków rożnych szczebli, głównie lewicy.
Podobny apel wystosowali do Macrona także politycy prawicy, pod egidą posła centroprawicowych „Republikanów” Juliena Auberta. Sygnatariusze apelu domagają się od państwa stosowania tych samych reguł i zasad „na całym terytorium, bez wyjątku”. Wskazują przy tym na doniesienia medialne, mówiące o tym, że kary za łamanie zakazu zgromadzeń są lżejsze w przypadku mieszkańców imigranckich gett, lub nie są stosowane wcale. Jest w nim także mowa o równości. Przed prawem. Ani jedni ani drudzy apelanci odpowiedzi od rządu się nie doczekali. I trudno się dziwić. Wraz z wybuchem pandemii SARS-Cov-2 napięcie w tzw. „wrażliwych dzielnicach” (quartiers sensibles) rośnie. Warunki mieszkaniowe są często fatalne, a nastawienie mieszkańców do państwa jest, delikatnie mówiąc, wrogie. Tymczasem – jak donosi portal „Atlantico.fr” - policja wykazuje dramatyczne braki personelu. W Seine-Saint-Denis na 10 tys. mieszkańców przypada 20 policjantów, 16 w Val-de-Marne, i 14 w podparyskim departamencie Hauts-de-Seine, gdzie także mieści się wiele imigranckich gett. Za mało by móc wymusić cokolwiek na kimkolwiek. 20 marca francuska telewizja informowała, że 10 proc. wszystkich przypadków nieprzestrzegania zasad społecznej izolacji w Francji zostało odnotowanych w Seine-Saint-Denis, na północy Paryża, gdzie żyje ok. pół miliona osób.
Zdaniem niektórych, jak francuskiego socjologa Hamzę Esmiliego, społeczna izolacja to metoda „burżuazyjna”, która nie sprawdza się w przypadku gett złożonych z betonowych wież, których mieszkańcy, żyjący w ciasnocie, pracują dorywczo i z trudem wiążą koniec z końcem. Ba, stanowi nawet „dyskryminację”. Według niego młodzi mieszkańcy przedmieść, wiodący życie mało stabilne, wobec braku innych rozrywek w dobie pandemii, się po prostu „nudzą”. Efekty tego znudzenia już widać. 17 marca grupa młodych w Aulnay-sous-Bois podpaliła kosze na śmieci i obrzuciła policjantów kamieniami. W Clichy-sous-Bois, podobna grupa znudzonych, młodych ludzi, podpaliła dwie ciężarówki. Potem wybuchły zamieszki w Villeneuve-la-Garenne w departamecnie Hauts-de-Seine (18 kwietnia), po zderzeniu wozu policyjnego z motocyklem, podczas którego kierowca motocyklu został ranny (policjanci chcieli go zatrzymać bo nie miał kasku). Znów płonęły kosze na śmieci i samochody, a siły porządkowe zostały obrzucone kamieniami i butelkami. Podobne „incydenty” wybuchły następnie w Clichy-sous-Bois, Montreuil, Asnières, Nanterre, Drancy oraz Villepinte. Burmistrz Clichy-sous-Bois Olivier Klein powiedział mediom, że jego miasto „siedzi na beczce prochu i wystarczy tylko jedna iskra…”
Niespokojnie było przez ostatnie tygodnie także na przedmieściach Marsylii, Tuluzy czy Cannes. Jak twierdzi dziennik „Le Figaro” policjanci otrzymali odgórny nakaz, by „nie pogarszać i tak już napiętej sytuacji”. Tak więc cała Francja jest objęta restrykcjami wynikającymi z pandemii Covid-19, tyle, że gdzieniegdzie nie są one przestrzegane, bo państwo bardziej boi się powtórki gwałtownych zamieszek z 2005 r., niż ryzyka rozprzestrzenienia się Covid-19 w imigranckich gettach. Tym bardziej, że ponad 10 tys. funkcjonariuszy policji przechodzi obecnie we Francji kwarantannę z powodu podejrzenia zarażenia koronawirusem, a u kilkuset z nich podejrzenie to stało się już pewnością. Jak pisze na łamach „Le Figaro” Jean-Marc Leclerc „zasobów policyjnych w najbliższym czasie raczej nie przybędzie, więc lepiej by w gettach panował spokój”. Francuskie państwo przed nimi i tak już dawno skapitulowało.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/496809-francja-walczy-z-covid-19-ale-nie-w-imigranckich-gettach