Jak poradziła sobie niemiecka Bawaria z wyborami korespondencyjnymi? Czy spowodowały one gwałtowne rozprzestrzenienie się epidemii? I dlaczego media za naszą zachodnią granicą przykładają zupełnie inne szkiełko do identycznych zdarzeń u siebie i w Polsce? Warto pochylić się nad doświadczeniem niemieckim. Pokazuje, że głosowanie, które czeka nas w maju jest bezpieczne i bez problemu możliwe do przeprowadzenia. Wbrew temu, co wciąż piszą w mediach społecznościowych przeciwnicy głosowania korespondencyjnego w Polsce.
Trwają jeszcze lamenty w mediach społecznościowych nad szalejącą epidemią koronawirusa w Bawarii i rzekomym związkiem, jaki ma mieć wzrost zachorowań z wyborami korespondencyjnymi, które odbyły się 29 marca w tym niemieckim kraju związkowym.
Nikt nie podaje danych o zakażonych uczestnikach wyborów, zakażonych listonoszach, zakażonych członkach komisji wyborczych w Bawarii. Mamy tylko zbiorcze statystyki pokazujące wzrost zachorowań w landzie i w całym kraju. Co z nich wynika?
Jedni powołują się na dane, według których 29 marca w Bawarii było 12881 zakażonych i 107 ofiar, a 6 kwietnia 24974/437 (czyli wzrost prawie 2-krotny i 4-krotny). Jeśli by jednak spojrzeć na dane z Polski, pokazywały niemal identyczne przyrosty: 1862-4413/22-107. A w Polsce wyborów 29 marca nie było…
Gdzie indziej (dziś) czytam, że „koronawirus najszybciej rozprzestrzenia się w Bawarii, gdzie odnotowano 26 proc. wszystkich zakażeń w RFN”. Takie zdanie wygląda alarmująco. Ale najpierw dla pełniejszego spojrzenia na wszystkie dane uświadommy sobie położenie geograficzne Bawarii, oraz fakt, że przed wyborami land ten był w czołówce – na drugim miejscu – jeśli chodzi o kraje związkowe pod względem liczby zakażonych (nieznacznie wyprzedzała ją Nadrenia-Palatynat jeśli liczyć przypadki zachorowań w stosunku do wielkości populacji).
Dr Jarosław Flis analizując te dane na stronach „Tygodnika Powszechnego” wskazuje, że po wyborach liczba chorych wzrosła w porównaniu z całym terenem Niemiec. Tyle że nie bada danych dotyczących wszystkich landów – a wtedy okazałoby się, że duży wzrost w tym okresie nastąpił również w Badenii-Wirtembergii, a tam wyborów nie było. W skali całego kraju, wyniki z tego ostatniego landu rozpływają się.
Krótko mówiąc – wciąż nie ma przekonujących danych wskazujących, że wybory korespondencyjne miały wpływ na skalę zakażeń.
Jest jeszcze drugi wątek doświadczenia niemieckiego.
Dziennikarze w Niemczech przyzwyczaili nas do wykrzywiania znaczenia europejskiej solidarności, do hipokryzji w opisywaniu tych samych zdarzeń u nich i u nas. Ale największa niemiecka gazeta „Süddeutsche Zeitung” wyznacza nowe granice takich zachowań.
4 kwietnia napisała:
Zgodnie z demokratycznymi standardami, polskie wybory prezydenckie 10 maja powinny zostać przełożone ze względu na brak kampanii wyborczej, a trwającą pomimo to propagandą państwa na rzecz urzędującego prezydenta Andrzeja Dudy, jak również z uwagi na nieodpowiedzialne narażenie milionów obywatelek i obywateli w czasie pandemii. (…) Ale demokratyczne standardy najwyraźniej nie interesują rządzącej partii PiS.
Tekst niczym z przemówienia Borysa Budki. Wręcz wzrusza troska, z jaką Niemcy podchodzą do zdrowia życia Polaków, rzekomo zagrożonego, jeśli w maju przeprowadzone zostanie u nas głosowane korespondencyjne. Wrażenie troski szybko jednak pryska, gdy spojrzymy, co ta sama gazeta pisała raptem pięć dni wcześniej, 30 marca, dzień po drugiej turze lokalnych wyborów w Bawarii. Wówczas ekstatycznie tytułowała swoją publikację:
Eksperyment wyborczy zakończył się sukcesem.
W artykule podsumowującym głosowanie w Bawarii czytaliśmy m.in.:
Wybory lokalne pomimo kryzysu koronawirusa? Istniały obawy, czy to się uda. Mieszkańcy Monachium w imponujący sposób rozwiali wątpliwości.
Obawy były potężne. Tak duże, że na tydzień przed głosowaniem parlament stanowy uchwalił regulację prawną gwarantującą legalność głosowania. Wybory jako głosowanie korespondencyjne – to nowość w historii Bawarii. Ta nowość miała w Monachium szczególne znaczenie. Ponieważ tu wyjątkowo duża liczba osób jest zarażona koronawirusem, a pandemia w szczególny sposób wpływa na codzienne życie.
Dziennik zaznaczał, że na początku było dużo wątpliwości i zastanawiano się np. „co zrobić, jeśli dokumenty wyborcze nie trafią na czas do mojej skrzynki pocztowej?” (brzmi znajomo, prawda?). Dalej „SZ” stwierdza, że kampanii prawie nie było, w zasadzie przeniosła się do internetu (znów przywołuje to jakieś skojarzenia?). Ale wyborców to nie zraziło.
Mieszkańcy Monachium imponująco rozwiali te obawy w niedzielę. Po południu do departamentu administracji landu przybyło 600 000 pocztowych kart do głosowania. Chęć głosowania była większa niż w pojedynku Reitera z Josefem Schmidem (CSU) w 2014 roku, kiedy frekwencja wyniosła zaledwie 38,5 procent. Teraz była tak duża, że Reiter może rządzić z przytłaczającym mandatem w ciągu najbliższych sześciu lat
— cieszy się „Süddeutsche Zeitung”.
A więc w Niemczech okazało się, że się da, że dla poczty nie jest to wielkie wyzwanie, że wybory były sprawiedliwe (mimo braku klasycznej kampanii na ostatniej prostej) i uczciwe, a mandat zwycięzców do sprawowania władzy – okazały. Dlaczego w Polsce nie może być tak samo? Bo w Polsce rządzi PiS, który rządzić nie powinien i niemiecka gazeta niczym część nadwiślańskiej opozycji musi to ugrupowanie za wszelką cenę zwalczać. Nawet kosztem własnego ośmieszania się.
Polecam publikację „SZ” wszystkim tym, którzy bzdurnie wieszczą, że głosowanie korespondencyjne w Polsce to niebezpieczna partyzantka, która nie ma będzie mieć nic wspólnego z demokracją. Będzie świętem demokracji. Świętem koniecznym, choć obchodzonym w ekstraordynaryjnych warunkach.
W związku z problemami z dystrybucją drukowanej wersji tygodnika „Sieci” (zamykane punkty sprzedaży, ograniczona mobilność społeczna) zwracamy się do państwa z uprzejmą prośbą o wsparcie i zakup prenumeraty elektronicznej - teraz w wyjątkowo korzystnej cenie! Z góry dziękujemy!
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/495133-wybory-w-bawarii-i-w-polsce-czyli-obluda-niemieckich-mediow