Świat zachodni czuje na plecach oddech śmierci. Nie za sprawą pojedynczych ekscesów radykałów powołujących się na islam, ale zagrożenia, jakiego współcześni Europejczycy i Amerykanie jeszcze nie zaznali. I to zagrożenia czysto zdrowotnego, choć XXI wiek miał być okresem triumfu nauki i medycyny. Koronawirus ogarnął cały świat, ale mieszkańcy niektórych regionów globu są ze śmiercią na „ty” od lat. To tylko pokazuje naszą małość.
Ileż czeka nas narzekań, że święta bez święcenia koszyczka, bez rezurekcji, bez spotkania w rodzinnym gronie przy sałatce jarzynowej „to nie święta”. Nasze leniwe cztery litery przyzwyczaiły się do wygody współczesności. Mało kto jednak pamięta, że sensem religii w jego najpełniejszej formie jest ofiara. Są rejony, w których to słowo ma jak najbardziej namacalny charakter. Wyznawcy Chrystusa nieustannie oddają życie za wiarę, ale „w telewizji wojna jest daleko”. Dopiero gdy zagrożenie dosięga przeciętnych zjadaczy hamburgerów z Zachodu, czujemy powagę sytuacji.
Zachód nie był na to przygotowany
Bruksela, Berlin, Paryż… Kolejne zamachy wywoływały trwogę. Bo oto przyczółki spokoju i komfortu nie okazywały się tak bezpieczne, jak mogłoby się wydawać. Wówczas wszyscy mieli poczucie, że tabliczkę z napisem „strefa komfortu” można wyrzucić do śmietnika. Były to jednak pojedyncze przypadki. Rozwój COVID-19, zwłaszcza we Włoszech i w Hiszpanii, pokazuje, że zagrożenie może być permanentne, rozciągnięte w czasie i paraliżujące dla całego państwa (czego doświadczamy również nad Wisłą). Z taką sytuacja współcześni nie mieli do czynienia.
To trudny czas. Obecnie częściej jednak mówimy o gospodarczej katastrofie i braku wolności niż poczuciu zagrożenia dla życia. I traktujemy nasze bolesne doświadczenia niemal jako symbol apokalipsy. A co mają powiedzieć mieszkańcy Bliskiego Wschodu? Koronawirus to kolejny problem. Ich apokalipsa trwa od lat. Kolejne ofiary, zawalone domy, płaczące dzieci są tylko telewizyjną migawką, stałym elementem medialnego pejzażu. Demokratyzacja Bliskiego Wschodu zakończyła się porażką, a obalenie dotychczasowych tyranów przerodziło w krwawą anarchię. Uwolnienie bestialskiego okrucieństwa sprawiło, że jesteśmy świadkami holocaustu chrześcijan na niespotykaną skalę. Niestety wobec tego zjawiska jesteśmy tylko biernymi obserwatorami. Przełkniemy kolejny kęs białej kiełbasy na świątecznym stole i przełączymy na inny kanał. Tyle.
Zamykamy oczy na cierpienie
W momencie, kiedy piszę te słowa, liczba ofiar koronawirusa przekroczyła 70 tys. w skali globu. To zdiagnozowane przypadki. Pewnie było ich więcej. Sytuacja jest dynamiczna i bilans będzie jeszcze bardziej tragiczny.
Pochylając się nad dramatem pamiętajmy jednak, że konflikty na Bliskim Wschodzie pochłonęły miliony istnień ludzkich. A nawet jeśli nasz europejski egoizm nie pozwala nam zerknąć dalej niż granice własnego podwórka, przypomnijmy sobie lata 90. na Bałkanach. W wyniku bratobójczej wojny po rozpadzie dawnej Jugosławii zginęło ponad 100 tys. ludzi. Niektóre szacunki mówią nawet o 200 tys. ofiar. Okrucieństwu towarzyszyły gwałty, okaleczenia, wypędzenia. I to nie gdzieś daleko, gdzieś na drugim krańcu świata, ale raptem kilkanaście godzin drogi samochodem.
I naprawdę, święta bez firmowego jajeczka i wizyty u szwagra to znamiona apokalipsy? Świat jeszcze się nie skończył. Chociaż lekko nie będzie. Ale tego nikt nie obiecywał.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/495046-to-nie-apokalipsa-zapomnielismy-o-bliskim-wschodzie