Ukraina może pochwalić się jednym z najmniejszych na świecie wskaźników zachorowalności na koronawirusa. Do dziś zanotowano tam zaledwie 41 przypadków zachorowań, podczas gdy w tym samym czasie w Polsce było ich 452, a we Włoszech ponad 53 tysiące. Na Ukrainie zarejestrowano z tego powodu trzy zgony, podczas gdy w Polsce – pięć.
O czym to świadczy? O większym niż w innych krajach niedoszacowaniu skali choroby w dorzeczu Dniepru. Problem polega na tym, że na Ukrainie nie wykonuje się wystarczającej liczby testów na obecność koronawirusa. Takie testy są towarem drogim i deficytowym. Nawet w znacznie bogatszych państwach Europy Środkowej nie ma ich tylu, ile chcieliby mieć tamtejsi epidemiolodzy, a cóż dopiero mówić o Ukrainie, której służba zdrowia – podobnie jak gospodarka tego znajdującego się w stanie prowadzącego wojny kraju – przeżywa głęboką zapaść.
Z rozmów z ukraińskimi lekarzami wiem, że w wielu szpitalach brakuje nie tylko testów czy respiratorów, ale nawet tak podstawowych zabezpieczeń, jak maseczki czy kombinezony ochronne. Władze w Kijowie, zdając sobie sprawę z powagi sytuacji, wprowadziły więc podobne środki przeciwdziałania rozpowszechnianiu epidemii, zaraz po tym, jak zrobiono to w Polsce.
W odróżnieniu od rządu Ukrainy koronawirusem dość długo wydawały się nie przejmować władze Rosji. 19 marca poinformowano o śmierci pierwszej ofiary Covid-19 w tym kraju. Mimo to tego samego dnia otwarte były wszystkie kina, teatry, hipermarkety, restauracje, bary czy kluby nocne. Odbywały się normalnie koncerty muzyczne i rozgrywki sportowe, w tym mecze piłkarskie na stadionach. (Dwa dni wcześniej hucznie i masowo obchodzono szóstą rocznicę „powrotu Krymu do Rosji”).
Pierwszy zgon nastąpił w Moskwie, gdzie każdego dnia w metrze, autobusach i tramwajach przemieszczają się miliony gęsto stłoczonych osób. Większość z nich to odbiorcy uspokajającego przekazu płynącego z tamtejszych mediów, który jeszcze do wczoraj mówił, że zaraza to problem innych krajów świata, zaś Rosja jest od niej wolna.
Dopiero dziś podjęto decyzję o zamknięciu w Moskwie basenów, aqua-parków i klubów fitness oraz zabroniono organizowania imprez powyżej 50 osób. Stało się to w momencie, gdy ogłoszono, że liczba zidentyfikowanych nosicieli koronowirusa w całym kraju wynosi 306, a w samej Moskwie – 137 ludzi.
Wybuch epidemii na wielką skalę jest więc kwestią czasu. Tym bardziej, że w Rosji – podobnie jak na Ukrainie – również nie wykonuje się wystarczającej liczby testów na obecność koronawirusa, a poziom służby zdrowia nie odbiega od standardów postsowieckich.
Epidemia będzie olbrzymim ciosem dla państwa, które ma ambicje bycia światowym mocarstwem, a zarazem ma zaledwie 3-procentowy udział w światowej gospodarce. Nawet w bogatych państwach Zachodu każdy dzień przestoju w pracy z powodu kwarantanny przynosi duże straty finansowe. O wiele gorzej jest w uboższych krajach, które nie posiadają dostatecznych rezerw finansowych. Takim państwem jest Rosja, od kilku lat borykająca się ze skutkami sankcji ekonomicznych ze strony Zachodu.
Na dodatek jej gospodarka oparta jest głównie na eksporcie surowców energetycznych. Światowa pandemia oznacza globalne spowolnienie rozwoju ekonomicznego, a więc mniejszy popyt na benzynę, co w konsekwencji prowadzi do drastycznego spadku cen ropy naftowej. To wszystko – w połączeniu z zerwaniem przez Rosję rozmów z OPEC – już spowodowało, że cena za baryłkę rosyjskiej ropy spadła 19 marca do niebywałego poziomu – zaledwie 18,4 dolara. Dalsze utrzymanie tego trendu to widmo zapaści ekonomicznej, ponieważ według założeń rządowych tegoroczny budżet państwa bilansuje się przy poziomie 42,20 dolara za baryłkę.
Im dłużej potrwa więc pandemia i im większe rozmiary przybierze w samej Rosji, tym bardziej prawdopodobna staje się gospodarcza katastrofa tego państwa.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/492338-pandemia-moze-uderzyc-w-rosje-mocniej-niz-w-inne-kraje