Po zamachu na dwa bary z sziszą w Hanau w Hesji, podczas którego 43-letni sprawca Tobias R. zastrzelił dziewięć osób, głównie o imigranckich korzeniach, w Niemczech rozpętała się dyskusja o „prawicowym terrorze”, i stosowną odpowiedzią na niego. Jest to debata naznaczona sporą dawką hipokryzji i pełna (nietrafionych) historycznych analogii. Odpowiedzialność za czyn Tobiasa R.,chorego psychicznie rasisty, mają ponosić już nie tylko Alternatywa dla Niemiec (AfD), ale prawicowi publicyści, jak Henryk M. Broder czy Roland Tichy, którzy odważyli się podważyć słuszność polityki migracyjnej kanclerz Angeli Merkel. W telewizji i prasie odbywa się niekończące się bicie piany, swoista rywalizacja na potępienie prawicy i jej przedstawicieli. Zdołało ono już przekryć sam czyn oraz jego ofiary.
Politycy i publicyści szeroko pojętego mainstreamu apelują o wyposażenie państwa prawa w odpowiednie instrumenty by mogło zwalczać prawicowy terroryzm. Nieważne, że państwo niemieckie takie instrumenty dawno posiada. Środowisko neonazistowskie w Niemczech jest małe, o wiele mniejsze niż skrajnej lewicy. Kontrwywiad dobrze wie kto do niego należy i ci ludzie są pod stała obserwacją. I co z tego, skoro - jak pisze „Sueddeutsche Zeitung” - Tobias R. i tak nie utrzymywał z neonazistami żadnych kontaktów, tylko publikował swoje myśli indywidualnie na jakimś blogu w internecie. Nie da się ukryć, że prawicowy terroryzm istnieje za Odrą – w październiku u. r. doszło do zamachu na synagogę w Halle - ale debata o nim jest idiotyczna.
Politycy od lewa do prawa nie tylko odcinają się od AfD, ale domagają się wykluczenia jej z polityki. Jak Norbert Röttgen, polityk CDU i kandydat na szefa chadecji. Według niego „nie możemy zamachu w Hanau traktować jako incydent odizolowany”. „Musimy zwalczać truciznę wpuszczaną przez AfD oraz innych w nasze społeczeństwo” - powiedział Röttgen w wywiadzie z „Bildem”. Pomijając fakt, że prawie każdy zamach o podłożu islamistycznym był przez polityczny i medialny mainstream za Odrą okrzykiwany „incydentem pojedynczym”, nie mającym związku z islamem, a sprawca określany jako „niezrównoważony psychicznie”, i nikomu to wtedy nie zawadzało, to jak ma to zwalczanie trucizny konkretnie wyglądać? Delegalizacja AfD? To byłoby konsekwentne ale wszyscy wiemy, że tak się nie stanie. Nie udało się to już w przypadku NPD, partii pozaparlamentarnej, a AfD jest obecna nie tylko w Bundestagu ale w wielu parlamentach landowych. Gdzieniegdzie ma ponad 25 proc. poparcia.
Niektórym mylą się przy tym wciąż przyczyny ze skutkami. Reinhard Schramm, lider wspólnoty żydowskiej na wschodzie Turyngii stwierdził, że „wzrost popularności skrajnie prawicowej partii AfD w czasie, gdy do kraju przybyło prawie milion osób ubiegających się o azyl, przyczynił się do wzrostu rasizmu”. A tymczasem najpierw był napływ ponad miliona nieudokumentowanych imigrantów, doszło do zamachów islamistycznych, a następnie, dzięki temu, wzrosła popularność AfD, która wcześniej była partią marginalną. AfD to symptom choroby, trawiącej niemieckie społeczeństwo - poczucia braku bezpieczeństwa i utraty zaufania do elit politycznych. Jest politycznym beneficjentem społecznych podziałów, a nie ich przyczyną. Łatwiej jednak zwalczać symptom niż samą chorobę. Polityk Zielonych Cem Özdemir posunął się wręcz do stwierdzenia, że AfD jest „politycznym ramieniem nienawiści”.
Jestem ostatnią osobą, która broniłaby AfD. Partia Alexandra Gaulanda przeszła szereg mutacji od chwili swojego powstania w 2013 r. Z partii ekonomistów, eurosceptycznej i konserwatywno-liberalnej zamieniła się w partię drobnomieszczańskiego protestu, w której miejsce znaleźli zarówno rusofile jak i ludzie otwarto odwołujący się do narodowej ideologii o której Niemcy woleliby zapomnieć. Już dawno AfD powinna była wykluczyć ze swoich szeregów takich polityków jak Björn Höcke, który przewodzi jej „ludowemu” skrzydłowi i chętnie dywaguje o „etnicznej homogenizacji” Niemiec. Nie brakuje też polityków antypolskich, jak Dr Stefan Scheil, z zawodu historyk, który twierdzi, że to Polska wywołała II wojnę światową. Obwinianie partii za zamach w Hanau, to jednak czysty absurd. AfD kanalizuje społeczną frustrację z powodu niekontrolowanej migracji, braku integracji migrantów i związaną z tym niemożnością państwa, ale nigdy nie nawoływała i nie nawołuje do zamachów, ani zabijania kogokolwiek. A historyczne analogie, które się z tej okazji pojawiają, przyprawiają o zawrót głowy. Porównywania do NSDAP, lub jak w „Spieglu” w tekście o znamiennym tytule „Wróg stoi na prawicy” przytaczanie słów kanclerza Rzeszy Josepha Wirtha z 1922 r., który podobnie jak Röttgen mówił o sączącej się truciźnie - po zabójstwie szefa dyplomacji Walthera Rathenaua przez Freikorps. Przecież ten sam Wirth w 1933 r. głosował w Reichstagu wraz ze swoja partią za przejęciem władzy przez Adolfa Hitlera. Tłumaczył się dyscypliną frakcyjną.
Ani AfD nie jest więc jak NSDAP, RFN daleko do Republiki Weimarskiej, ani Röttgen (całe szczęście) nie przypomina kanclerza Rzeszy. Nie pomoże to też rozwiązać problemu prawicowego ekstremizmu. Można więc przypuszczać, że wcale nie o to chodzi. Już pojawiają się pomysły, by stworzyć specjalna komisję ekspercką do monitorowania islamofobii. Kilka lat temu rząd federalny rozpoczął monitorowanie prawicowej mowy nienawiści w sieci. Jeśli zamach w Hanau będzie więc miał jakieś konsekwencję, to będzie to ograniczenie przestrzeni debaty publicznej w Niemczech. Dalsze ograniczenie, bowiem w lipcu u.r. renomowany instytut Allensbach opublikował sondaż, z którego wynika, że 78 proc. Niemców uważa, iż nie może rozmawiać swobodnie o niektórych rzeczach. Jakich? Islam, orientacja seksualna, uchodźcy czy klimat. A podejrzenie o sympatię do AfD wystarczy, by spotkać się z ostracyzmem, choćby w miejscu pracy. Instytut Allensbach doszedł więc do wniosku, że wolność słowa w Niemczech jest zagrożona, a w przestrzeni publicznej pojawia się coraz więcej tematów tabu.
Ale zawsze może być przecież gorzej. Już teraz prawicowi publicyści są chętnie i często określani jako rasiści, chcący zainstalować w Niemczech „brunatną republikę”. AfD ucierpi przy tym najmniej. Jest i będzie. Cenę za Hanau zapłacą dziennikarze i publicyści, oraz krytycy islamu i masowej migracji. Roland Tichy, wydawca portalu „Tichy’s Einblick” przegrał właśnie proces z polityk Zielonych Claudią Roth, która nazwała jego portal „jedną z nowych prawicowych platform, opartych na nagonce i fake newsach”. Sąd stwierdził, że wypowiedź Roth była sformułowana tak szeroko, że nie musi ona udowadniać jej prawdziwości. Zdaniem sądu jest to tylko opinia, nic więcej, z którą Tichy musi się pogodzić. Dziennik „Sueddeutsche Zeitung” najwyraźniej rozumie decyzję sądu, bo stwierdza, że wiele opinii na „Tichy’s Einblick” jest polemicznych i pogardliwych, oraz wzbudza podejrzenia wobec rządu, „szczególnie kanclerz Angeli Merkel”. A jak wiadomo, to niewybaczalna zbrodnia.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/488114-zamach-w-hanau-a-wolnosc-slowa