Sytuacja polityczna w niemieckiej Turyngii, której bezpośrednim skutkiem stała się dymisja przewodniczącej CDU i kandydatki na przyszłą kanclerz Niemiec Annegret Kramp-Karrenbauer, pokazuje rzeczywistość współczesnej demokracji liberalnej. Warto się temu przyglądać, również w kontekście Polski.
Przypomnijmy, że po ostatnich wyborach lokalnych, w których CDU przegrała zarówno z postkomunistyczną Die Linke jak i z populistyczną AfD, udało się z trudem sformować nowy rząd Turyngii, na którego czele stanął polityk liberalnej FDP Thomas Kemmerich. Jego kontrkandydat, dotychczasowy premier Bodo Ramelow z postkomunistycznej lewicy przepadł w głosowaniu. Szkopuł w tym, że Kemmerichowi udało się pokonać rywala dzięki głosom AfD oraz miejscowej CDU. I właśnie to wspólne, choć zupełnie nieuzgodnione, głosowanie CDU i AfD przeciwko lewicy wywołało polityczne trzęsienie ziemi w Niemczech. Niektórzy bardziej histeryczni komentatorzy porównali sytuację w Turyngii do upadku Republiki Weimarskiej i – co za tym idzie – dojścia Hitlera do władzy. I choć Kemmerich wskutek presji ostatecznie podał się do dymisji, to interweniująca w Turyngii szefowa CDU Annegret Kramp-Karrenbauer nie zdołała przekonać swoich towarzyszy partyjnych do pomysłu przyspieszonych wyborów, które pozwolą – być może – uniknąć współpracy z AfD. Miejscowi działacze CDU obawiają się bowiem kompletnej katastrofy wyborczej, według niektórych sondaży mogliby liczyć w powtórnych wyborach w Turyngii na zaledwie 12 proc. głosów (w październikowych wyborach lokalnych chadecy otrzymali 22 proc.).
Swoją nieudaną interwencją pani Kramp-Karrenbauer przekreśliła dalszą karierę, okazało się bowiem, że skoro nie jest w stanie zapanować nad szeregami własnej partii, to tym bardziej brak jej kwalifikacji, aby stanąć w przyszłości na czele państwa. W tej sytuacji zapowiedziała, że rezygnuje ze stanowiska szefowej CDU oraz z ubiegania się o fotel kanclerza Niemiec. Z kolei kłopot zmuszonego do dymisji Thomasa Kemmericha polegał głównie na tym, że poparli go deputowani AfD. A z takim poparciem nie można w Niemczech kontynuować kariery (szerzej na ten temat pisała m.in. Aleksandra Rybińska).
Problem, który pojawił się w Turyngii, nie sprowadza się jednak wyłącznie do niemieckiej sceny politycznej. Po raz kolejny wyszły bowiem na jaw, w tym przypadku bardzo wyraźnie, ograniczenia współczesnej demokracji liberalnej. Nie akceptuje ona bowiem żadnej siły, która nie respektuje w pełni wartości liberalnych. W Niemczech to – rzecz jasna – pokłosie roku 1933 i zwycięstwa Hitlera w demokratycznych wyborach. Jednak ten historycznie uzasadniony proces zaszedł ostatnio znacznie dalej. Z grona „uprawnionych” do demokracji coraz częściej wyklucza się bowiem środowiska odwołujące się do wartości konserwatywnych, zarzucając im automatycznie skłonności autorytarne. Warto jednocześnie zauważyć, że rozgrzeszenie od swojej totalitarnej przeszłości otrzymała postkomunistyczna lewica.
Oczywiście pojawia się pytanie, czy AfD można w ogóle porównywać do nazistów? Pomimo niekiedy ostrej retoryki jest to przecież legalnie działająca partia. Jeżeli więc rzeczywiście narusza ona jakieś demokratyczne zasady, to powinno się ją zdelegalizować. Tak się jednak nie dzieje, bo do delegalizacji nie ma prawnych podstaw. Zamiast tego wywiera się silną presję, tworząc tym samym szkodliwą fikcję demokracji, która – formalnie otwarta dla każdego – w rzeczywistości jest ograniczona do określonego spektrum poglądów. W rezultacie coraz częściej pojawia się pokusa odrzucania wyników wyborczych i powtarzania głosowania aż do skutku, tzn. do osiągnięcia (wymuszenia) wymaganej większości przez „uprawnione” formacje.
Nie chcę tu bronić AfD, nie domagam się też jej delegalizacji, nie w tym rzecz. Chodzi raczej o to, że wyborcy powinni znać reguły gry. Jeśli dominujący w Europie nurt liberalny uważa, że w obowiązującej dziś wersji demokracji, nie wszyscy się mieszczą, to niech powie to wprost. Ale jeśli tak zrobi, to niech przynajmniej nie nazywa tego systemu demokratycznym, lecz niech nazwie go arystokratycznym (w znaczeniu jaki przypisywali temu terminowi starożytni filozofowie), liberalnym czy jeszcze jakoś inaczej. Jego rzeczywistym podmiotem jest bowiem nie demos (czyli lud) lecz będąca ostatecznym arbitrem uprzywilejowana grupa.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/486459-jak-niemcy-zwalczaja-populistycznego-wirusa-w-turyngii