Quod licet Iovi, non licet bovi – uczyli Rzymianinie barbarzyńców. Co wolno Jowiszowi, tego nie wolno wołowi. Jak dotąd nie wolno było być „prawicowym populistą”. Jak się okazało przy okazji wyboru premiera Turyngii, wystarczy cieszyć się poparciem „populistów”, by popaść w niełaskę. Odkąd Thomas Kemmerich, polityk liberalnej FDP został wybrany na premiera tego kraju związkowego na wchodzie Niemiec – głosami CDU oraz Alternatywy dla Niemiec (AfD) – media, historycy oraz politycy prześcigają się w (nieudanych) historycznych analogiach.
Wybór Kemmericha przypomina im Republikę Weimarską, a dokładnie 1930 r., gdy NSDAP po raz pierwszy weszła na polityczne salony, stając się częścią rzadu koalicyjnego w Turyngii. Historyk Andreas Wirsching przekonuje w rozmowie z dziennikiem „Die Welt”, że za czasów Weimaru konserwatyści, czyli mieszczański środek, przymilali się do nazistów, by wykorzystać Hitlera do swoich celów, a na końcu to on ich zniszczył, a co za tym idzie niemiecką demokrację. AfD to więc naziści, drugie NSDAP, któremu udało się przebić dotąd szczelnie otaczający ją kordon sanitarny. Skandal, polityczne trzęsienie ziemi, albo jak powiedziała kanclerz Niemiec Angel Merkel „zwyczajnie niewybaczalne”. Szef frakcji CDU w landtagu Turyngii Mike Mohring musiał się pożegnać ze stanowiskiem. A jego partyjni koledzy i koleżanki „wstydzą się za niego”.
Świeżo wybrany premier Kemmerich zaledwie 24 godziny po wyborach zapowiedział podanie się do dymisji oraz złożenie wniosku o rozwiązanie lokalnego parlamentu. Posypały się na niego gromy, że jest „faszystą”, wrogiem demokracji. Presję na jego rezygnację wywierał nie tylko przewodniczący ogólnoniemieckiej FDP Christian Lindner, ale także kanclerz Angela Merkel. Wybory maja zostać powtórzone. W imię demokracji. Wybór Kemmericha wprawdzie był całkowicie demokratyczny, a AfD to partia legalna, która zasiada w Bundestag, i nikt nie wszedł zresztą z nią w Turyngii w koalicję. Kemmerich zwyczajnie zyskał jej poparcie dla swojej kandydatury. Nie szkodzi. „Tabu zostało złamane” - pisze niemiecki tygodnik „Die Zeit”. Piewcy walki z „prawicowym populizmem” nie zauważają przy tym, że chcąc obronić demokrację przed jej domniemanymi wrogami sami łamią jej zasady. Legalny i demokratyczny wynik wyborczy ma zostać unieważniony, nawet nie dlatego, bo wygrał kandydat ze tzw. skrajnej prawicy, tylko dlatego, że wygrał kandydat jednej z partii ludowych „z poparciem skrajnej prawicy”. Jest to oczywiście drogą do nikąd oraz gwarancją politycznego chaosu.
Ten polityczny chaos zresztą już ogarnął Turyngię. Kemmerich chciał utworzyć w Turyngii rząd mniejszościowy z CDU, by zapobiec koalicji z lewicowej Die Linke, SPD i Zielonych. Teraz nie wiadomo czy i kiedy Turyngia w ogóle będzie miała rząd. A każdy polityk kandydujący na jakiekolwiek stanowisko w Niemczech będzie musiał się obawiać, że uzyska (nie zabiegając o nie) poparcie AfD. W końcu partia Alexandra Gaulanda może popierać kogo chce. „To dość kuriozalna sytuacja – jak pisze „Neue Zuercher Zeitung” - gdy politycy są czynieni odpowiedzialnym za to, kto ich popiera”. Można się oczywiście zastanawiać czy manewr CDU i FDP był mądry. W końcu mieszkańcy Turyngii głosowali na jesieni 2019 r. masowo na Die Linke (następczynię enerdowskiej SED), oraz AfD, która prześcignęła przy urnach chadeków. A Bodo Ramelow, dotychczasowy premier Turyngii, jest bardzo popularny. Niemniej jednak polityczna awantura wokół Kemmericha tylko pogorszyła sytuację. W szczególności dla CDU. Szefowa partii Annegret Kramp-Karrenbauer przybyła do stolicy Turyngii, Erfurtu, gdzie poinformowano ja, że nowe wybory nie leżą w interesie miejscowej chadecji.
Według sondażu zamówionego przez telewizję RTL chadeków poparłoby tylko 12 proc. wyborców, czyli aż o 10 p.p. mniej niż w wyborach z października 2019 r. „To byłaby klęska” - jak pisze portal „Euractiv”. Poparcie zyskują natomiast dwie skrajne siły – AfD i postkomunistyczna Lewica, która rządziła w Turyngii do jesieni. Na Lewicę deklaruje oddanie głosu aż 37 proc. wyborców, a na AfD – 24 proc. Pierwsi zyskali 6 p.p. poparcia, drudzy – 1 p.p. Socjaldemokraci z SPD mogą natomiast liczyć na 9 proc. głosów, a Zieloni na 7 proc. FDP nie przekroczyłby zaś nawet progu wyborczego. Zatem w szeregach liberałów także nie ma wielu chętnych do nowego wyborczego starcia. W landtagu trwa więc impas, bo nie wiadomo, czy uda się uzbierać jakąkolwiek koalicję chętną do rozwiązania parlamentu – czy to lewicową czy centroprawicową.
Dlatego CDU chciałaby by wybór Kemmericha po prostu został cofnięty. Ale na to lokalni działacze chadecji w Erfurcie nie pójdą, bo to tylko wzmocni AfD i ściągnie na nich złość obywateli, którzy i tak nie darzą ich już zbyt wielkim zaufaniem. Bo problem jest oczywiście o wiele szerszy. Powojenny antytotalitarny konsensus wykluczający z polityki siły skrajne – zarówno lewicowe jak i prawicowe - we wschodnich landach nigdy nie chwycił, a kryzys migracyjny doprowadził do poważnych rys w niemieckim społeczeństwie i osłabienia głównych partii ludowych. Wszędzie, nie tylko w Turyngii. Kordon sanitarny wokół AfD staje się więc coraz trudniejszy do podtrzymania, a w przypadku Die Linke już dawno go zdjęto, bo bez niej nie daje się często utworzyć na poziomie landów żadnej koalicji. I nie pomoże tu moralne wzburzenie. Ponadto AfD to partia całkowicie legalna, i tak długo jak nie zostanie zdelegalizowana, trudno ją całkowicie wykluczyć z polityki. A delegalizację partii z kilkunastoprocentowym poparciem na poziomie federalnym trudno sobie obecnie wyobrazić.
Awantura w Turyngii jest więc okraszona sporą dawka hipokryzji, i niesie ze sobą ryzyko, że obywatele zrozumieją z niej tyle, że ich wybór przy urnach się nie liczy, bo i tak na końcu rządzi ten co ma rządzić, a to jest dla demokracji o wiele bardziej szkodliwe niż istnienie AfD, bez względu na to jak tę partie oceniamy.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/486075-to-polityczny-chaos-w-turyngii-szkodzi-demokracji-a-nie-afd