Odkąd dwadzieścia lat temu Władimir Putin zasiadł na Kremlu, okresowe polsko-rosyjskie konfrontacje na tematy historyczne stały się swoistą normalnością.
Pretekstów po temu było zawsze bez liku: a to likwidowane w Polsce „pomniki wdzięczności”, a to kłopoty z upamiętnieniem zbrodni stalinowskich, a to powracające sporne rocznice początku i końca drugiej wojny światowej. Stosunkowo prędko od objęcia władzy Putin zaczął bowiem przeprowadzać rewizję krytycznego, jelcynowskiego podejścia do sowieckiej historii, z biegiem czasu gloryfikując w niej wszystko to, co mogło kojarzyć się Rosjanom z imperialną potęgą państwa.
To naturalne, że pierwszoplanowym bohaterem tak skonstruowanej opowieści o sowieckiej historii stał się Stalin, który – niczym car Aleksander I gromiący Napoleona – pobił Hitlera i odbudował rosyjskie imperium. Zaś czarnym charakterem z natury rzeczy musiał zostać Gorbaczow, trwoniący wielkie dzieło Stalina i doprowadzający Rosję do upokorzenia. Skądinąd ofiarą tej opowieści stał się także Lenin, główny obiekt kultu kilku pokoleń Rosjan, winien jednak temu, że szmat dawnego imperium za nic oddał Niemcom, a na domiar złego dał się pobić Piłsudskiemu. W każdym bądź razie - o ile historyczny krytycyzm ekipy Jelcyna powoli otwierał pola wzajemnej empatii Polaków i Rosjan, o tyle nowa opowieść Putina nie tylko przywróciła cały konfliktowy dramatyzm polsko-rosyjskiej historii, ale uczyniła z niej jeszcze propagandową pałkę dla bieżącej polityki.
Tym niemniej nigdy dotąd sam władca Rosji z taką determinacją i rozmachem nie zaangażował się w piętnowanie polskiej roli w najnowszych dziejach.
To co zdarzyło się w Moskwie w ciągu pięciu przedświątecznych dni, pomiędzy 19 a 24 grudniem, wyglądało jak odtrąbiony z najwyższego szczebla sygnał do wszechrosyjskiej propagandowej nagonki na sąsiedni kraj. Przez te kilka dni Putin codziennie zaostrzał ton wobec Polski, zaczynając podczas konferencji prasowej 19 grudnia od jeszcze delikatnych sugestii na temat niejasnej roli Warszawy przy wybuchu II wojny światowej, a dochodząc 24 grudnia, podczas odprawy dla wojska, do emocjonalnego miotania wulgarnych obelg wobec dyplomacji II Rzeczypospolitej, która miałaby być wspólnikiem Hitlera w doprowadzeniu do wojny, a zwłaszcza do Holocaustu.
Po drodze - 20 grudnia było jeszcze surrealistyczne petersburskie zebranie Eurazjatyckiej Unii Gospodarczej (czyli tworzonej z mozołem przez Kreml postsowieckiej wersji wspólnego rynku), gdzie – jak można sądzić – co nieco zdumionym przywódcom Kirgizji czy Kazachstanu Putin odczytywał fragmenty polskich depesz dyplomatycznych z lat 30 XX wieku, dowodząc m.in., iż Polska odegrała całkiem inną, niż się powszechnie sądzi, rolę wydarzeniach poprzedzających wojnę. Widać było wyraźnie, że rosyjskiemu przywódcy jest najzupełniej obojętne czego miało dotyczyć zebranie i kto akurat go słucha na sali. Postanowił po prostu rozwinąć rozpoczęty poprzedniego dnia propagandowy atak przeciw Polsce.
Chyba nikt w Polsce nie spodziewał się takiego nagłego antypolskiego impetu Putina na polu polityki historycznej. Co prawda rzecznik polskiego prezydenta, jako pierwszy wywołany do tablicy przez dziennikarzy, zrobił dobrą minę do złej gry, zapewniając, iż: „byliśmy i jesteśmy przygotowani na różnego rodzaju akcje ze strony rosyjskiej”. Ale ów swoisty „serial” ze strony władcy Kremla nie mógł nie być zaskoczeniem. Ten sam rzecznik informował zresztą polską opinię publiczną, iż prezydent Duda „odbył przeszło dwugodzinną naradę”, aby zastanowić się o co Putinowi chodzi i jak państwo polskie powinno zareagować, co samo w sobie już było dowodem polskiego zaskoczenia.
Ostatecznie zdecydowano się roztropnie na reakcję stosunkowo umiarkowaną. Zaraz po świętach wezwano do MSZ rosyjskiego ambasadora, a wiceszef resortu Marcin Przydacz z lekką ironią oznajmił, iż: „gotowi jesteśmy tłumaczyć rosyjskim dyplomatom prawdę historyczną tak długo, jak będzie trzeba”. Ostrą w tonie i nieco przydługą deklarację polemiczną wobec Putina wydał premier Morawiecki. Zaś rzecznik prezydenta Dudy tłumaczył, iż polską intencją nie jest zaostrzanie konfliktu, celowo sprowokowanego przecież przez Putina. Całkiem prawdopodobne, że w Moskwie czekano na jakąś eksplozję wrogich emocji w Warszawie, po to by przystąpić do drugiej fazy operacji, czyli propagandowego ośmieszania władz polskich wobec świata.
Najpowszechniejszą interpretacją propagandowej akcji Putina jest łączenie jej z rezolucją Parlamentu Europejskiego, który po latach przyjął w końcu w całości polski historyczny punkt widzenia na zdarzenia września 1939, przypisując na równi winę za wybuch wojny i rozbiór Polski totalitaryzmowi hitlerowskiemu i sowieckiemu. Sam Putin zresztą mówił z przejęciem przywódcom EAUG, iż był „poruszony” treścią tamtej uchwały, właśnie z powodu takiego sposobu potraktowania sowieckiej winy, co uznał za „szczyt cynizmu”. Głównymi inicjatorami owej rezolucji, poświęconej kwestii europejskiej pamięci historycznej, byli europosłowie PiS-u. Więc Putin mógł być zaskoczony faktem tak łatwego przyjęcia „polskiej narracji” przez całą Unię, co zapewne jeszcze jakiś czas temu nie mogłoby się zdarzyć.
Można by też zrozumieć logikę dalszego działania Putina, który czując się (jako spadkobierca państwa sowieckiego) oskarżony przez Europę o dziedzictwo współpracy z Hitlerem, każe sobie (z archiwum Łubianki???) dostarczyć dokumenty historyczne dowodzące analogicznej współpracy z nazistami ze strony państw zachodnich, a zwłaszcza Polski. Obok materiałów związanych z traktatem monachijskim i likwidacją Czechosłowacji, dostaje również znane od lat i opublikowane dokumenty polskiej placówki w Berlinie z lat 30, a wśród nich depeszę ambasadora Lipskiego, relacjonującą jego rozmowę z Hitlerem. I tu właśnie Putin dostrzega gratkę, aby nie tylko pogrążyć reputację Polaków jako antysemitów, ale jeszcze błysnąć reinterpretującym historię artykułem prasowym, którego publikację kilkakrotnie potem zapowiada. Po czym najwyraźniej zapala się do swego propagandowego pomysłu, więc kontynuuje go przez kilka dni.
Ta prosta egzegeza zdarzeń nie objaśnia jednak faktu, iż rezolucja Parlamentu Europejskiego zapadła przeszło trzy miesiące przed wystąpieniami Putina. Takie opóźnienie reakcji mogłaby tłumaczyć inna hipoteza, wiążąca nerwowość władcy Kremla z nieprzychylnymi wobec Rosji posunięciami krajów zachodnich, jakie miały miejsce w ciągu grudnia. Niewątpliwie największym rozczarowaniem Moskwy był fakt, iż kanclerz Merkel nie znalazła siły ani sposobu na zablokowanie amerykańskich sankcji wobec drugiej gazowej rury bałtyckiej. I choć Ameryka zdecydowała się na sankcje względnie łagodne, to i tak spowodowały one nagłe wycofanie się z budowy szwajcarsko-holenderskiej firmy „Allseas”, a w konsekwencji prawdopodobne opóźnienie inwestycji.
Z kolei flirt z Macronem, w który Putin sporo ostatnio włożył zabiegów, nie przyniósł nawet ograniczenia sankcji unijnych z powodu okupacji Krymu, których utrzymanie na następne pół roku Francuzi jednak mimo wszystko poparli. Zaś na paryskim szczycie ani Macron, ani Merkel nie wywarli oczekiwanego wpływu na ukraińskiego prezydenta Zieleńskiego, aby ten przyjął choćby jeden z warunków porozumienia stawianych przez Putina (np. zgodził się na autonomię i wybory w Donbasie). Wraz z twardą postawą Zieleńskiego ulatnia się właśnie rosyjska nadzieja na częściowe choćby odbudowanie wpływów na Ukrainie po upadku znienawidzonego przez Kreml Poroszenki. Grudzień nie był zatem dobrym miesiącem dla relacji Rosji z Zachodem, więc Putin miałby dobry motyw po temu, aby Rosjanom przypomnieć, że Zachód to wróg, który chce odebrać Rosjanom narodową dumę z „wielkiej wojny ojczyźnianej” i zwycięstwa nad Hitlerem. A na tym Zachodzie szczególnie szkodliwa jest sąsiadująca Polska, która już 80 lat temu planowała budowanie Hitlerowi pomników i rozważała współpracę przy deportacji Żydów.
Do takiej interpretacji skłaniają się sami Rosjanie, będący politycznymi przeciwnikami Putina, np. mieszkający w Polsce prof. Nikołaj Iwanow, autor książek o stalinowskich represjach wobec Polaków w ZSSR. Iwanow mówi nawet o „słodkim cukierku”, jaki przywódca rosyjski przygotował swoim rodakom. Ta wewnętrzna funkcja wystąpień Putina może faktycznie być pierwszoplanowa z perspektywy Kremla. Jednak z polskiej perspektywy trudno nie zwrócić uwagi, że po raz pierwszy w tak nachalny sposób Moskwa zdecydowała się eksploatować argument o antysemityzmie Polaków, który – według rosyjskiego przywódcy – znajduje nowe potwierdzenie w „odkrytych” rzekomo w Rosji historycznych dokumentach. Natychmiast po tych rewelacjach głowy państwa w Moskwie uruchomiona została uległa wobec władzy Rosyjska Federacja Wspólnot Żydowskich (FEOR), w imieniu której rabin Boroda wyraził
„głęboką wdzięczność za tak emocjonalną i sprawiedliwą reakcję prezydenta na odkrycie nowych faktów dowodzących poparcia Polski dla polityki Niemiec w latach 30 i 40”.
W tych słowach rosyjskiego rabina, którego federacja (w przeciwieństwie do Kongresu Żydów Rosyjskich) reprezentuje głównie ortodoksyjne i chasydzkie wspólnoty żydowskie, uderzające muszą być zwłaszcza owe „lata 40” XX wieku, czyli czas okupacji hitlerowskiej. Putin jest świadom tego, że polski rząd od niejakiego czasu ma problemy z Izraelem i światowym lobby żydowskim (częściowo zresztą z własnej winy) i bez wątpienia postanowił dorzucić sporą wiązkę rosyjskich drewienek do tego pieca. Zaś rosyjskie służby zapewne zadbały o właściwą reakcję co najmniej części Żydów rosyjskich. Można założyć, że ten wątek, jako szczególnie niewygodny dla polskiej polityki, Rosja będzie teraz eksploatować, wykorzystując także po temu liczącą się w Izraelu populację Żydów rosyjskich. Bo jeśli w Moskwie szukają sposobów na aktywne szkodzenie polskim interesom (a szukają), to trzeba przyznać, że jest to celny traf.
**Cała ta historia z „odkryciem” w Moskwie na zlecenie Putina dokumentów dowodzących polskiej współpracy z Hitlerem i polskiego antysemityzmu oraz „emocjonalną i sprawiedliwą reakcją” szefa państwa rosyjskiego – ma jeszcze jeden istotny aspekt. Dowodzi bowiem wadliwości tezy upowszechnianej od lat przez sporą część polskich polityków i analityków o rzekomo chłodnym, by nie rzec obojętnym stosunku Kremla do spraw polskich oraz trzeciorzędności „polskiego kierunku” w kremlowskiej hierarchii problemów. Teraz widać, że lekceważenie Polski – to pewien styl celowo przyjęty w Moskwie w czasach Putina, gdyż uznany tam za skuteczny sposób walki z polskimi interesami państwowymi.
Kiedy w pierwszych, najbardziej liberalnych latach władzy Putina, miałem okazję być z grupową „wizytą studyjną” na Kremlu, nie ukrywano przed nami wtedy faktu wzmacniania analityki spraw polskich w reformującej się w tamtym czasie kremlowskiej administracji prezydenckiej. Teraz, po dwudziestu latach Putina zarówno Kreml, jak i rosyjskie służby dyplomatyczne i specjalne, dysponują zapewne solidnym zapleczem analitycznym gdy idzie o Polskę, wspartym możliwościami sięgania do zasobów archiwalnych na temat naszego kraju, jakie NKWD wywiozło w końcówce drugiej wojny zarówno z terenów Polski, jak i z okupowanego Berlina.
Przy takich okazjach jak obecna okazuje się, że rosyjski prezydent sam opowiada o historycznych kwerendach, jakie zleca na temat Polski. Z rosyjskiej perspektywy sąsiednia Polska, zręcznie potrafiąca wpływać zarówno na umacnianie siły NATO na wschodzie, jak i forsować antyrosyjskie rezolucje w Parlamencie Europejskim, jest państwem frontowym, którego interesom należy aktywnie się przeciwstawiać. W putinowskiej Moskwie Polska jest obiektem wielkiej uwagi i potężnych negatywnych emocji.
Świadomość tego faktu jest konieczna dla realistycznego patrzenia na rosyjską politykę.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/480673-rokita-dla-wpolitycepl-putin-pisze-na-nowo-historie-polski