Wołodymyr Zełenski dosłownie zmiażdżył Petra Poroszenkę w wyborach prezydenckich na Ukrainie (73,22 proc. do 24,45 proc.). Popularny aktor zwyciężył aż w 23 spośród 24 obwodów w kraju. Jego przewaga była przytłaczająca zwłaszcza na wschodzie i na południu państwa, np. w obwodzie łuhańskim zdobył on 89,44 proc. głosów, w dniepropietrowskim – 87,25 proc., odeskim – 87,21 proc., donieckim – 86,94 proc., charkowskim – 86,88 proc., zaporoskim – 86,55 proc., mikołajewskim – 85,22 proc., chersońskim – 83.02 proc., połtawskim – 82,15 proc., sumskim – 82,12 proc.
Jedynym obwodem w całym kraju, gdzie wygrał Poroszenko (62,79 proc. do 34,49 proc.), był obwód lwowski. Gdy czyta się powyborcze komentarze w mediach wydawanych w Galicji, dominuje w nich ton rozczarowania i zniesmaczenia postawą reszty Ukrainy, której zarzuca się infantylizm, sowiecką mentalność i podatność na manipulacje. Lwowscy publicyści zastanawiają się głośno, czy zwycięstwo Zełenskiego oznaczać będzie utratę tego wszystkiego, co Ukrainie udało się zdobyć po rewolucji na Majdanie oraz po wyrwaniu się z rosyjskiej strefy wpływów. Nastroje panujące we Lwowie dobrze oddaje tamtejszy portal zaxid.net:
Jesteśmy przestraszeni i zdezorientowani. Przyczyny tego strachu można zrozumieć. Od końca lat osiemdziesiątych to właśnie lwowianie aktywnie popychali kraj do przodu: najpierw ku niepodległości, a potem ku Europie. Prowadzili głodówki na granicie, spali w namiotach na Majdanie, szli pod kule. W końcu kraj docenił naszą znaczącą rolę i wybrał prezydentem… „klauna”. To nóż w plecy, to strzał w kolano. Zazwyczaj lwowianie czegoś takiego nie wybaczają, ale tym razem będą musieli to zaakceptować. Separatyzm to nie nasza opcja, dlatego że od dziada-pradziada marzyliśmy o zjednoczonej Ukrainie. (…) I oto pogrążoną w żałobie Ukrainę pocieszyliśmy i zjednoczyliśmy nie my, ale komik z Krzywego Rogu. A najgorsze w tym wszystkim jest nawet nie to, że głosowali na niego nasi rodacy. Katastrofa polega na tym, że Ukraińcy zdecydowanie wystąpili przeciw naszemu kandydatowi.
Na innym portalu z Galicji – zbruc.eu – możemy przeczytać, że porażka Poroszenki oznacza wręcz porażkę ukraińskiej idei narodowej:
Jeśli zdarzy się cud i Zełenski zrealizuje swój małorosyjski projekt jako prawdziwie nowoczesny, czyli europejski, wówczas perspektywy ukraińskiego projektu, przynajmniej na wschód od Zbrucza, staną się tak nieuchwytne, jak perspektywy celtyckiego projektu w Republice Irlandii. Najwyższy czas, by mieszkańcy Galicji zainteresowali się doświadczeniami Katalonii lub prowincji Quebec w Kanadzie.
Nastroje panujące po wyborach w Galicji dość wymownie podsumował dyrektor ośrodka socjologicznego „Rejting” w Kijowie Aleksy Antypowycz:
Lwowianie nie uznają wyboru, którego dokonała Ukraina i nazywają trzy czwarte mieszkańców kraju «ze-debilami«. Uwzględniając takie nastroje, można założyć, że w Galicji mogą pojawić się idee separatystyczne.
Rezultat ostatniej elekcji pokazał więc wyraźnie, że mieszkańcy Galicji widzą zupełnie inaczej priorytety swego państwa niż obywatele całej reszty kraju. Z naszego punktu widzenia ważne wydaje się pytanie, dlaczego polityczny wybór lwowian tak drastycznie rozminął się z wyborem przytłaczającej większości Ukraińców. Czy Poroszenko został gremialnie odrzucony tylko dlatego, że nie uzdrowił gospodarki, nie przeprowadził reform gospodarczych, nie zwalczył korupcji i nie naruszył oligarchicznego układu władzy? Czy też może sprzeciw wobec niego był głębszy i dotyczył także tych elementów polityki byłego prezydenta, które we Lwowie przyjmowano z satysfakcją, ale gdzie indziej już niekoniecznie?
Warto przypomnieć, że Galicja uważana była w XX wieku, także w czasach sowieckich, za ukraiński Piemont. Po upadku komunizmu i powstaniu niepodległej Ukrainy to właśnie bardziej świadomy narodowościowo Lwów dał nowemu państwu język, symbolikę i kod kulturowy. Proces ten odbywał się falami, miał swoje przypływy i odpływy. Zupełnie nowej dynamiki nabrał jednak po rewolucji na Majdanie, gdy tradycja nacjonalizmu integralnego, uosabiana przez postaci Stepana Bandery i Romana Szuchewycza (do tamtego czasu lokalna i ograniczona jedynie do Ukrainy Zachodniej), została uczyniona przez władze w Kijowie jednym z filarów polityki historycznej państwa.
Wspomniana tradycja banderowska obca była innym rejonom Ukrainy, gdzie przez dekady pozostawała nieznana, traktowana z obojętnością lub nawet wręcz wrogo. Zwłaszcza na południu i wschodzie Ukrainy podchodzono do niej z dużym dystansem.
Na pewno admiratorem tej tradycji nie jest wywodzący się z rosyjskojęzycznej rodziny żydowskiej Wołodymyr Zeleński. Zawsze starał się on omijać ten problem szerokim łukiem. Wypowiedział się w tej sprawie tylko raz, w ostatnim wywiadzie przed drugą turą wyborów prezydenckich. Pytany był wówczas o ustawę dekomunizacyjną, w ramach której komunistyczni patroni placów czy ulic zastępowani są nacjonalistycznymi. Odpowiedział, iż „Stepan Bandera jest bohaterem dla jakiegoś procenta Ukraińców i jest to normalne i świetne. Jest jednym z ludzi, którzy bronili wolności Ukrainy”, by zaraz potem dodać: „uważam jednak, że gdy nazywamy taką liczbę ulic i mostów jednym i tym samym imieniem, to nie jest to całkowicie prawidłowe.” Zamiast tego zaproponował, by częściej sięgać po innych patronów, np. uhonorować świetnego niegdyś futbolistę Andrija Szewczenkę. W kręgach narodowców jego wypowiedź została przyjęta bardzo chłodno jako dystansowanie się od obowiązującej obecnie polityki historycznej.
Ewidentnie nowemu prezydentowi nie jest po drodze z tradycją nacjonalistyczną, choć – z drugiej strony – nie chce wywoływać konfliktów z jej przedstawicielami. Zwłaszcza podczas kampanii nie chciał zrażać sobie potencjalnych wyborców. Zdaniem części publicystów jego wypowiedź na temat Bandery miała na celu przeciwdziałanie narracji Petra Poroszenki, który przedstawiał wprost Zełenskiego jako agenta Putina. Aktor podkreślił więc znaczenie nacjonalistycznej tradycji dla części swych rodaków, ale widać było, że robi to bez specjalnego entuzjazmu.
Inną ważną sprawą, która odróżnia Galicję od wschodu i południa kraju, jest kwestia językowa. W tamtych rejonach dominuje ludność rosyjskojęzyczna, która w większości nie powitała bynajmniej z radością przyjętej za rządów Poroszenki ustawy oświatowej o ukrainizacji szkolnictwa. Doskonale rozumie to Wołodymyr Zełenski, który sam na co dzień mówi po rosyjsku, zaś ukraińskiego zaczął się uczyć dopiero wtedy, gdy podjął decyzję o wejściu do wielkiej polityki. Z jednej strony podkreśla on, że ukraińska mowa powinna być oficjalnym językiem urzędowym, ale z drugiej uważa, że powinny istnieć pewne „kwoty językowe”.
Aliona Hetmanczuk, dyrektorka kijowskiego instytutu New Europe Center, uważa, że po wyborze Zełenskiego pojawiła się szansa na poprawę stosunków z dwoma państwami, z którymi władze w Kijowie szczególnie popsuły sobie relacje za prezydentury Petra Poroszenki. Chodzi o Polskę i Węgry.
Na czym miałoby to polegać? W przypadku naszego kraju właściwie jedyną sporną sprawą jest niezgoda na politykę historyczną Kijowa z jej gloryfikacją banderyzmu. Hetmanczuk pisze, że Polakom „z rosyjskojęzycznymi prezydentami ze wschodu Ukrainy łatwiej było rozmawiać na drażliwe tematy historyczne niż z tymi, którzy stawiali na zachodnioukraiński elektorat”. W tym sensie Zełenski jest rozmówcą, który lepiej rozumie argumentację strony polskiej niż Poroszenko. Choć nie należy spodziewać się, że natychmiast doprowadzi on do radykalnego przeorientowania ukraińskiej polityki historycznej. Po pierwsze, zapewne nie będzie chciał wywoływać ostrego konfliktu z narodowcami, którzy już teraz oskarżają go o agenturalność. Po drugie, nie posiada takich instrumentów władzy, np. decyzje dotyczące ukraińskiego IPN należą do kompetencji rządu a nie prezydenta (w tym sensie znaczące zmiany mogą nastąpić dopiero po jesiennych wyborach parlamentarnych). Na pewno natomiast jest możliwa zmiana akcentów w polityce historycznej. Aliona Hetmanczuk pisze, że pierwszym gestem dobrej woli nowego prezydenta wobec Polaków mogłoby być odblokowanie ekshumacji na Wołyniu.
W przypadku Węgier z kolei kością niezgody pozostaje ustawa oświatowa ograniczająca madziarskie szkolnictwo na Zakarpaciu. Także w tym sporze Zełenski wydaje się bardziej rozumieć argumentację strony węgierskiej. Władze w Budapeszcie mają nadzieję, że okaże się on bardziej skłonny do ustępstw i porozumienia niż Poroszenko.
Czy rzeczywiście dojdzie do przełamania impasu w stosunkach Kijowa z Warszawą i Budapesztem, nie wiadomo. Na pewno jednak odmyka się pewna furtka, a dla Polski otwiera się pole do nowej gry.
PS. Znacznie więcej o perspektywach nowej konstelacji politycznej na Ukrainie można będzie powiedzieć po wyborach parlamentarnych, które mają odbyć się tam jesienią. Wszystkie badania opinii publicznej pokazują, że zwycięży w nich partia Zełenskiego „Sługa Narodu”, ale – według dotychczasowych sondaży – nie zdobędzie ona samodzielnej większości i do ewentualnych rządów będzie potrzebowała koalicjantów.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/444305-ukraina-kontra-lwow-pole-do-nowej-gry-dla-polski