Wygrana Wołodymyra Zełenskiego w wyborach prezydenckich na Ukrainie wywołała falę spekulacji dotyczących przyszłej polityki nowego prezydenta, zwłaszcza wobec Rosji. Zełenski nazywany bywa przez niektórych „rosyjską marionetką”, inni wskazują, że nie da się dzisiaj przewidzieć ruchów Zełenskiego, zatem nazywanie go „marionetką Moskwy” jest zdecydowanie na wyrost.
Jasne jest za to, że główne oczekiwania wyborców, którzy oddali głos na Zełenskiego, dotyczą dwóch kwestii. Po pierwsze zmian personalnych na szczytach władzy, które utorują drogę nowym, „nieumoczonym” kadrom, a – po drugie – zakończenia wojny w Donbasie. Na ile te oczekiwania są realne, to już zupełnie inna sprawa, zwłaszcza że, jak wiele na to wskazuje, za Zełenskim – nową twarzą w ukraińskiej polityce – stoją starzy wyjadacze z wpływowym oligarchą i magnatem medialnym Ihorem Kołomojskim na czele. Co do wojny w Donbasie, to jej zakończenie możliwe jest dzisiaj jedynie za cenę ustępstw wobec Moskwy. Rodzą się więc pytania, jakie to mają być ustępstwa i czy Ukraińcy są gotowi, aby na nie pójść. To wszystko okaże się w ciągu najbliższych miesięcy.
Póki co warto zwrócić uwagę na inny – nieco pomijany – aspekt wyborów na Ukrainie i ich ewentualnego związku z sytuacją w Rosji. Otóż porażka Petra Poroszenki i zmiana władzy odbyła się zgodnie z normalnymi standardami demokratycznego państwa. Nie ma na razie żadnych podstaw, aby sądzić, że doszło do jakichś nadużyć wyborczych. Decyzję o zmianie na stanowisku prezydenta podjęło społeczeństwo ukraińskie, co stanowi duży kontrast z większością innych krajów obszaru posowieckiego, gdzie sukcesja na szczycie jest zwykle poważnym zagrożeniem dla stabilności państwa. Wystarczy spojrzeć dla porównania na Białoruś, gdzie Aleksander Łukaszenka od ćwierćwiecza utrzymuje się u władzy, stosując najróżniejsze tricki prawne, czy na Kazachstan, gdzie Nursułtan Nazarbajew odszedł zupełnie poza trybem wyborczym dopiero po trzydziestu latach rządów nieprzerwanych rządów. Jest wreszcie Rosja, gdzie już dziś politycy i tzw. polittechnolodzy z Kremla rozgryzają „problem roku 2024”, jak określa się koniec ostatniej kadencji Władimira Putina. W żadnym z wymienionych przypadków – a jest ich przecież znacznie więcej na obszarze byłego ZSRR – nikt nie bierze pod uwagę normalnego trybu w postaci uczciwych wyborów, w których każdy mógłby ubiegać się o władzę. Na tym tle Ukraina i zwycięstwo Zełenskiego wydają się znaczącym wyjątkiem.
Władimir Putin od dawna obawia się „złych wpływów” Ukrainy na państwo rosyjskie. Najpierw – piętnaście lat temu – problemem była pomarańczowa rewolucja i wynikający stąd paniczny strach Kremla przed powtórką podobnego scenariusza w Rosji. Dziś może się okazać, że równie niebezpieczne mogą być – już nie żadna kolorowa rewolucja i związany z nią zamęt – ale po prostu zwykłe demokratyczne wybory. Bo jeszcze – nie daj Boże – Rosjanie zechcą kiedyś podobnych u siebie.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/443642-czy-moskwa-moze-obawiac-sie-skutkow-wyborow-na-ukrainie?wersja=mobilna