W wyborach do Parlamentu Europejskiego w 2014 r. Partia Niepodległości Zjednoczonego Królestwa (UKIP) Nigela Farage’a zdobyła 27 proc. głosów, pokonując zarówno Torysów jak i Partię Pracy. Doprowadziło to do frondy euroscpetycznych posłów w szeregach Partii Konserwatywnej, ucieczki części z nich do UKIP i zmusiło ówczesnego premiera Davida Camerona do rozpisania referendum nad brexitem, które następnie przegrał, bo sam był zwolennikiem „remain”. Był to pierwszy wstrząs politycznego trzęsienia ziemi nad Tamizą. Dziś, niemal trzy lata później, jego następczyni Theresa May stoi nad gruzowiskiem – jak słusznie zauważa Bernd Riegert na portalu „Deutsche Welle” - brytyjskiej sceny politycznej.
Brexitu, za którym brytyjscy obywatele głosowali niewielką, ale jednak większością, może nie być, w każdym razie w planowanym terminie 29 marca. Dealu, który Theresa May zawarła minionego listopada z Brukselą nie chce nikt, ani jej własna partia ani opozycja. Ale za wyjściem bez dealu – z wyjątkiem twardych brexitowców - także nikt dziś w Londynie się nie opowiada. Drugie referendum również nie wchodzi w rachubę i posłowie taką możliwość już jednoznacznie odrzucili – spowodowałoby ono bowiem całkowitą utratę zaufania do demokracji oraz elity politycznej, w i tak już głęboko podzielonym kraju. Byłoby to równoznaczne z politycznym samobójstwem. Tymczasem May, stojąca od 2017 r. na czele rządu mniejszościowego, nie jest w stanie niczego przepchnąć w parlamencie. Jest zdana na łaskę izby gmin. Moc decyzyjna przesunęła się z Downing Street nr 10 do Westminsteru, gdzie posłowie odkryli dawno zapomniane legislacyjne sztuczki.
Pytanie, które wszyscy sobie zadają to jak mogło do tego dojść? Odpowiedź na nie jest wbrew pozorom prosta. Londyn dał się rozegrać Brukseli, która bezwstydnie wykorzystała polityczne podziały nad Tamizą, przebiegające przez sam środek obu głównych partii. Zjednoczony narodowy front pro-brexitowy byłby trudny do przełamania dla UE. A ponieważ go nie ma wystarczyło pogłębiać już istniejące spory. A Theresa May, sama przeciwna brexitowi, zamiast postawić sprawę twardo - wychodzimy i basta! - usiłowała mieć ciastko i zjeść ciastko: wyjść z Unii ale tak bezboleśnie jak się tylko da. Rozsierdziła tym euroscpetyczne siły we własnej partii. Ale także zwolenników „remain”, którzy zarzucili jej, że jej plan z lipca 2018 roku dla brexitu (chequers plan) to tak naprawdę mapa drogowa dla pozostania Wielkiej Brytanii w UE, pod każdym względem z wyjątkiem nazwy. Po co więc ten cały cyrk? Po co wychodzić, jeśli wszystko pozostanie po staremu? Zarówno szef Laburzystów Jeremy Corbyn jak i lider szkockich nacjonalistów Nicola Sturgeon torpedowali ponadto wysiłki premier, w imię własnych partykularnych interesów. Corbyn chciał w ten sposób wymusić przyspieszone wybory a Sturgeon kolejne referendum ws. secesji Szkocji od Zjednoczonego Królestwa. Interes narodowy zszedł na drugi plan.
Na dodatek, gdy art. 50 został uruchomiony, May zgodziła się podzielić proces brexitu na dwie części – najpierw samo wyjście, a dopiero potem, po opuszczeniu przez Wielką Brytanię europejskiej wspólnoty – dokładne określenie kształtu jej relacji z Brukselą. To właśnie zgoda na coś w rodzaju brexitu „en blanco” pozbawiła ją narzędzi nacisku na wczesnym etapie negocjacji z KE. Potem wprawdzie naprawiła swój błąd, ale było już za późno. KE uwikłała Londyn w zbiurokratyzowany, wieloetapowy proces polityczny. A nic nie wychodzi Brukseli tak dobrze jak zbiurokratyzowane procesy. To jej mocna strona. Podobnie jak wzbudzanie lęku przed życiem poza Unią, którego rzekomo nie ma, i być nie może. Część Torysów w to uwierzyła i May musiała się zmagać ze zmieniającą się lojalnością własnych ministrów.
A Bruksela przecież nigdy nie ukrywała, że chce by Londyn zapłacił jak najwyższą cenę za swoja niesubordynację. Chaotyczny i bolesny politycznie proces wyjścia wysp brytyjskich z europejskiej wspólnoty miał odstraszyć innych, potencjalnych odszczepieńców. UE to może nie gułag – jak sugerował podczas jednego ze zjazdów Torysów minister spraw zagranicznych Wielkiej Brytanii Jeremy Hunt – ale nie da się ukryć, że Komisja Europejska stara się uczynić proces opuszczenia wspólnoty dla Londynu tak nieprzyjemnym jak to tylko możliwe. W porządku – zdaje się mówić Bruksela – możecie wyjść. Ale cena, którą zapłacicie będzie wysoka. Bruksela robiła więc co mogła by utrudnić May wynegocjowanie kompromisu, co szczególnie wyraźnie było widać na przykładzie tzw. backstopu irlandzkiego, czyli włączenia Irlandii Północnej do unii celnej z krajami „27” dopóki nie znajdzie się inny sposób na uniknięcie przywrócenia kontroli na granicy między Ulsterem a Irlandią. Według brexitowców „backstop” wiązałby w nieskończoność Zjednoczone Królestwo z UE i godziłby w suwerenność kraju.
Znalezienie kompromisu ws. „backstopu”, choćby przez ograniczenie go w czasie było możliwe, ale Unia nie wykazywała do tego żadnej gotowości. Podczas gdy May negocjowała swój deal przewodniczący Rady Europejskiej Donald Tusk zapewniał premiera Irlandii Leo Varadkara o tym, że twardej granicy między Irlandią a Ulsterem nie będzie. Odpowiedzialność za brexitową telenowelę ponoszą więc obie strony – May nie powinna była rozpisywać wyborów parlamentarnych w samym środku negocjacji nad brexitem, a jeśli już to starać się je wygrać (czego nie zrobiła będąc pewna, że zwycięstwo ma w kieszeni), bo wyszła z nich osłabiona i pozbawiona parlamentarnej większości, a Unia Europejska powinna była się wykazać większą gotowością do kompromisu. Bo ostatecznie będzie musiała sobie jakoś ułożyć relacje ze Zjednoczonym Królestwem, czy jej się to podoba czy nie.
W czwartek Izba Gmin ponownie odrzuciła treść traktatu o wyjściu Wielkiej Brytanii z Unii Europejskiej i postanowiła zwrócić się do UE z wnioskiem o opóźnienie daty brexitu. May ma przedstawić ten wniosek w przyszłym tygodniu w Brukseli, na spotkaniu z przywódcami 27 pozostających w Unii krajów. Wcześniej brytyjska premier spróbuje ponownie przepchnąć przez parlament swój deal, szantażując twardych brexitowców perspektywą opóźnienia wyjścia z Unii nie o kilka miesięcy, do końca czerwca tego roku, ale nawet o kilka lat. To dla eurosceptycznej frakcji Torysów byłoby nie do przyjęcia. A trudno sobie wyobrazić, że May uda się w kilka tygodni albo miesięcy zrobić to czego nie udało jej się zrobić przez ostatnie dwa lata. Brexitowa telenowela więc trwa, a z każdym kolejnym dniem wiarygodność brytyjskiej klasy politycznej maleje. Jeśli nie dojdzie do brexitu 29 marca to naprawdę niewiele z niej nie zostanie.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/438209-i-co-teraz-wielka-brytanio-bruksela-rozegrala-londyn