Gdzie ludzie na świecie patrzą w przyszłość z optymizmem, a gdzie z pesymizmem? Gdzie spodziewają się polepszenia sytuacji życiowej własnej oraz swoich dzieci, a gdzie raczej jej pogorszenia?
Wyniki wszystkich badań socjologicznych prowadzonych na świecie w ostatnich latach przynoszą te same rezultaty. Przykładowo: w Kenii optymistycznie spogląda w przyszłość 68 proc. mieszkańców, w Nigerii – 67 proc., w Indiach – 65 proc., w Senegalu – 64 proc., w Chinach – 58 proc.
W tym samym czasie we Włoszech optymistów jest zaledwie 18 procent, w Belgii – 14 proc., we Francji – 13 proc., a w Japonii – tylko 10 proc.
Wszędzie obserwowana jest ta sama tendencja: w większości tzw. krajów Trzeciego Świata ludzie spoglądają w przyszłość z optymizmem, natomiast w większości krajów wysoko rozwiniętych z pesymizmem. Po raz pierwszy od zakończenia II wojny światowej mieszkańcy większości państw Zachodu są przekonani, że ich dzieciom będzie żyło się gorzej niż im samym.
Skąd bierze się to przeświadczenie jednych, a skąd drugich? Według danych Banku Światowego liczba osób na naszym globie żyjących poniżej progu ubóstwa (czyli za mniej niż 1,90 dolara dziennie) zmniejszyła się z 1 miliarda 895 milionów w 1990 roku do 736 milionów w 2015 roku (mimo że w międzyczasie liczba ludności na Ziemi wzrosła z 5,3 do 7,3 miliardów). Oznacza to, że liczba nędzarzy na naszej planecie (mimo dużego przyrostu naturalnego) spadła w ciągu ostatniego ćwierćwiecza z 36 proc. do 10 proc.
Widać to szczególnie w Azji, gdzie jeszcze w 1990 roku aż 95,2 proc. ludności żyło za mniej niż 5,50 dolarów dziennie, a w 2015 roku wskaźnik ten wynosił już tylko 35 proc.
W większości tzw. krajów Trzeciego Świata utrzymuje się więc w gospodarce mniejsza lub większa dynamika wzrostowa (nie licząc oczywiście „państw upadłych” w rodzaju Wenezueli, Salwadoru czy Libii). Panujący tam optymizm jest też związany z niższym punktem startu oraz mniejszym progiem oczekiwań na przyszłość.
Skąd natomiast bierze się pesymistyczna wizja przyszłości na Zachodzie? Niewątpliwie wynika ona z coraz większego rozwarstwienia społecznego oraz związanej z tym erozji klasy średniej. Ta ostatnia wpadła w pułapkę średniego dochodu i nie może się z niej wydostać. Zamykają się przed nią istniejące dotychczas możliwości awansu społecznego, zawodowego i towarzyskiego, co dotyka szczególnie mieszkańców prowincji. Jeszcze trzydzieści lat temu młody człowiek ze średniozamożnej rodziny z niedużego miasta – jeśli był wystarczająco ambitny i wyedukowany – miał dużą szansę na zrobienie kariery w stolicy. Dziś to już nie wystarczy. Obecnie o przyszłym statusie społecznym coraz częściej decyduje urodzenie niż poziom wykształcenia czy nawet kompetencje. Wskaźniki mobilności klasowej spadły do poziomu najniższego od dziesięcioleci. Status społeczny staje się dziedziczny, zaś stagnacja strukturalna.
Amerykański ekonomista Robert H. Frank w swej książce „Sukces i szczęście” z 2016 pokazuje, jak zmieniała się w USA liczba godzin, które powinien przepracować człowiek zarabiający średnią pensję, by móc opłacić czynsz za przeciętne mieszkanie w wielkim mieście:
W roku 1950 było to 45 godzin miesięcznie. W następnym pokoleniu wzrosło do 56 godzin. Dziś jest to 101 godzin.
Nie trzeba dodawać, że w tym czasie wzrosły zarówno koszty opieki zdrowotnej, jak i zdobycia wyższego wykształcenia.
Możliwości ekonomiczne zachodniej klasy średniej zmalały więc dziś do poziomu sytuującego się znacznie poniżej rozbudzanych przez dziesięciolecia oczekiwań. Rosnąca nierówność podważyła dwa kluczowe filary obowiązującego na Zachodzie modelu politycznego i ekonomicznego. Chodzi o wiarę w nieustanny postęp oraz w możliwość awansu społecznego. Na nich miała opierać pomyślność zarówno zbiorowa, jak i indywidualna. Gdy to zniknęło, pojawił się wstrząs.
W epoce sekularyzacji jest to wstrząs tym większy, że najsilniejszym spoiwem demokracji liberalnych jest rosnący poziom osobistego dobrobytu. Kiedy go brakuje, rośnie rozczarowanie i frustracja. Obracają się one przeciwko tym, którzy ów model stworzyli, a więc przeciw elitom, które często wyalienowały się ze swoich społeczeństw i nie rozumieją ich problemów.
Przykładem takiego odrealnienia jest np. polityka imigracyjna krajów Europy Zachodniej. Sprowadzają one masowo imigrantów z krajów muzułmańskich, ponieważ brakuje rąk do pracy, a w związku z tym zagrożone jest istnienie dotychczasowego systemu socjalnego. Okazuje się jednak, że napływowa ludność islamska w ogromnej części nie podejmuje pracy i korzysta z opieki socjalnej, tym samym obciążając jeszcze bardziej system, który miała ratować.
W tej sytuacji nic dziwnego, że obiektem niechęci społecznej stają się dotychczasowe elity polityczne, zwłaszcza neoliberalne. Edward Luce w swej książce „Zmierzch zachodniego liberalizmu” z 2017 roku zauważa, że w metropoliach, w których prowadzona jest liberalna polityka miejska, notuje się znacznie wyższy poziom nierówności społecznych. Nic dziwnego, że we wszystkich 493 najbogatszych obwodach wyborczych w Stanach Zjednoczonych wygrała Hillary Clinton. Odwrotna tendencja panowała natomiast w regionach najuboższych.
Znajomość owego tła społecznego pozwala lepiej zrozumieć sukcesy Donalda Trumpa w USA, Matteo Salviniego we Włoszech czy bunt „żółtych kamizelek” we Francji. Elity liberalne mają nadzieję, że są to jednorazowe „wypadki przy pracy” i wkrótce sytuacja wróci do normy. Wszystko wskazuje jednak na to, że kryzys zachodniego modelu demokracji liberalnej jest strukturalny i w tej formie wyczerpał on swoje możliwości rozwoju. Miał rację Bronisław Wildstein, cytując w tym kontekście Szekspira: „Ta czaszka już się nie uśmiechnie”.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/432587-zmierzch-demokracji-liberalnej-pesymizm-ciazy-nad-zachodem
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.