Gdy w 1975 roku zmarł generał Franco, w całej Hiszpanii jego polityczni przeciwnicy świętowali. W tym czasie Felipe González, przyszły premier z ramienia socjalistów, bawił w Sewilli w gronie przyjaciół otwierających szampana, aby uczcić śmierć dyktatora. González odmówił, nie raduję się śmiercią żadnego Hiszpana, powiedział. Stać go było na taki gest, choć nacjonaliści skazali jego ojca na śmierć.
Od tamtej pory upłynęło trochę czasu. Myślenie w kategoriach jedności narodowej odeszło w niepamięć. Kapitał polityczny trzeba zbić tu i teraz, bez względu na koszty, takiemu myśleniu hołduje socjalistyczny premier Pedro Sánchez. Wydał dekret - poparty przez parlament, mimo tego, że prawie połowa deputowanych wstrzymała się od głosu - o usunięciu zwłok Franco z El Valle de los Caídos.
El Valle de los Caídos to wielkie mauzoleum pod Madrytem, niedaleko Eskorialu. Wielki, 150-metrowy krzyż góruje nad wykutym w skałach cmentarzem, gdzie zgromadzono prochy żołnierzy walczących po obu stronach w wojnie domowej. Leżą tam tysiące falangistów i tysiące żołnierzy republikańskich, pojednanych – dla Hiszpanii.
Niektórzy hiszpańscy publicyści oceniają, że ten ruch stanowi część strategii Sáncheza, aby wywołać burzę medialną, która odciągnie uwagę od istotnych problemów. Premier już wcześniej widowiskowym gestem przyjął statek „Aquarius” ze szmuglowanymi migrantami z Afryki, okręt, który z rąk do rąk przerzucali sobie Włosi i Francuzi. Sánchez, pierwszy premier w dziejach Hiszpanii, który nie chciał złożyć przysięgi na Pismo Święte, postanowił otworzyć blizny, które goiły się z wielkim trudem. Oświadczył, że dojrzała europejska demokracja nie może pozwolić sobie na symbole, które dzielą Hiszpanię i postanowił, że szczątki Caudillo trzeba przenieść.
Rozdrapywanie ledwo zasklepionych ran to nowa strategia lewicy. Czy robią to z premedytacją, czy bezmyślnie, skutek jest zawsze ten sam: wspólnota ulega rozdarciu. Weźmy przykład Stanów, gdzie lewica z uporem maniaka przypomina Afroamerykanom, że za wszystkie ich problemy odpowiedzialny jest white privilege, „białe uprzywilejowanie”; w tej samej Ameryce lewica wmawia kobietom, że z samego faktu, iż są kobietami, wynika, że są w stanie prześladowania i powinny przeciwstawiać się mężczyznom, którzy ze swojej istoty są źli. Ta sama lewica nakłania imigrantów, aby domagali się od kraju, do którego przybyli, wszystkiego i nawet więcej, bo biali ludzie umęczyli cały świat i powinni teraz za to zapłacić. Tę politykę rozbijania wspólnoty zgodnie z najbardziej prymitywnymi mianownikami (jak rasa czy płeć) nazywa się „polityką tożsamości”. Demokracja żyje podziałami, lecz tylko takimi, które utrzymują się w zdrowych granicach. Istnieje pewien próg, za którym społeczeństwo już nie zrasta się we wspólnotę, tylko rozpada na plemiona.
Pewien hiszpański publicysta słusznie zauważył, że nie chodzi tu o frankizm, nie chodzi tu nawet o samego Caudillo, lecz o zmazanie grzechu pierworodnego obecnego reżimu. Otóż, hiszpańska demokracja wykluła się z poprzedniego reżimu, wyłoniła się z niego prawie organicznie; Franco zmarł w łóżku, nie było żadnego przewrotu, nie było rewolucji. Frankizm przyszykował liberalną Hiszpanię. Opozycja, pisze ten dziennikarz, nie odegrała tu żadnej, nawet drobnej roli.
Prawnuk Franco, Ludwik de Bourbon, legitymistyczny pretendent do francuskiego tronu, wziął swojego przodka w obronę. „Franco stworzył hiszpańską klasę średnią, ocalił Hiszpanię przed komunizmem. Oczywiście, była wojna domowa, lecz on jej nie chciał”. Obecny król Hiszpanii, Filip VI, pilnował się starannie, aby nie zabierać w tej sprawie głosu. Warto zaznaczyć, że to z woli Franco przywrócono monarchię. Król stoi ponad partiami i ponad podziałami. To Juan Carlos I, ojciec obecnego władcy Hiszpanii, wydał rozkaz, na mocy którego Franco pochowano razem z „białymi” i „czerwonymi” żołnierzami.
Nie wolno zapominać o zbrodniach żołnierzy popierających Franco. Trzeba jednak uczciwie zauważyć, że zbrodnie komunistów miały ten sam ciężar, co zbrodnie falangistów. Wszyscy wiedzą, kim był Lorca, nikt nie wie, kim był Maeztu. Dlatego, że pierwszy był kojarzony z czerwonymi, a drugi z nacjonalistami. Pamięć narodowa powinna znać swoje proporcje.
Przywracając proporcje pamięci, należy podkreślić dwie rzeczy. Rząd republikański został wybrany w sfałszowanych wyborach, co udowodniło wielu historyków. Po drugie: powstanie Franco nie miało na oku obalenia demokracji. Jego celem było zatrzymanie komunistycznej rewolucji, której zwycięstwo mogłoby mieć straszne i nieodwracalne skutki nie tylko dla Hiszpanii, lecz dla całej Europy.
Wojna domowa w Hiszpanii stanowiła wstęp do drugiej wojny światowej. Mussolini posyłał tam swoje oddziały, Hitler wypróbowywał swoje uzbrojenie; z drugiej strony Stalin wysłał na miejsce NKWD, mordował tych, którzy nie chcieli uznać przewodniej roli Moskwy, wymieniał hiszpańskich komunistów na swoich agentów – sprawdzał taktykę, którą zastosuje później w krajach, które znajdą się pod sowieckim butem. Hiszpańscy komuniści zostali szybko zinfiltrowani przez rosyjskich agentów i stalinistów, którzy tłumili i likwidowali tych, którzy nie chcieli się zgodzić na realizowanie linii Moskwy. Opowiada o tym w Hołdzie dla Katalonii George Orwell, który sam walczył u boku anarchistów.
Czerwony i brunatny totalitaryzm zamieniły Hiszpanię w laboratorium swoich metod. Największe koszty poniosła sama Hiszpania. Zamiast umacniać więzy wspólnoty, socjaliści – w dobie, gdy Katalonia chce oderwać się od państwa, gdy Baskowie tylko czekają, aby pójść w jej ślady – dzielą, tak jak cała współczesna lewica. Lewica hiszpańska, tak jak polska, jest uczulona na patriotyzm. Historię traktuje tak, jak wszystko inne, jako materiał, który można zmieniać siłą. Gdyby za kilka lat wygrała u nas lewica, żołnierzy niezłomnych znów by nazywano bandytami, a za główną przyczynę wybuchu Powstania Warszawskiego podawano by antysemityzm.
(Ktoś może powiedzieć, no dobrze, a co z Jaruzelskim i jego poplecznikami? Czy nie brali udziału w swego rodzaju polskiej wojnie domowej? Odpowiadam: nie, byli sługusami rosyjskich okupantów, walka z nimi była walką z sowieckim najeźdźcą. A mimo to rachunek pamięci nadal nie został wyrównany.)
Któregoś razu Sołżenicyn odwiedził El Valle de los Caídos. Uderzyło go, że leżeli tam zarówno frankiści, jak i czerwoni, równi przez Bogiem, bez względu na stronę, po której się opowiedzieli. To skutek tego, napisał, że wygrali tu chrześcijanie. U nas w Rosji, pisał, wygrał szatan, dlatego przez dziesiątki lat deptano zwłoki ofiar.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/417368-sklocanie-zmarlych