Profesor Marek A. Cichocki stwierdził niedawno, że następne wybory do Parlamentu Europejskiego będą stanowić pole sporu o nowy kształt Unii. Merkel nie zamierza brać w nim czynnego udziału; podział będzie przebiegał między Macronem, który dąży do ściślejszej Unii i zatarcia roli państw narodowych, a Orbanem i jego sojusznikami, którzy państwa narodowego chcą bronić. Profesor wyraża zdziwienie – które wszyscy powinni, moim zdaniem, podzielać – czemu polski rząd nie włączył się w ten spór?
Brakuje nam śmiałości Węgrów. Orban nie usiłuje załagodzić kwestii, których załagodzić się nie da. Przez ostatnie tygodnie, gdy UE starała się wywrzeć nacisk na premierze z Fideszu, wyjawił on, na czym polegał szantaż ze strony Merkel i Macrona: domagano się, aby węgierscy żołnierze, który składali przysięgę na wierność ojczyźnie, opuścili posterunki na granicach swojego kraju, aby obsadzić je – jak wyraził się Orban – „najemnikami unijnymi, którzy wpuszczą imigrantów”. Budapeszt nie ugiął się. Co więcej, gdy część węgierskich europosłów opowiedziało się przeciw własnej ojczyźnie, Orban oznajmił, że są to ludzie, „którzy więcej nienawidzą swoich politycznych rywali niż kochają własny kraj”. To stosuje się do całej Europy. I we Francji, i we Włoszech, i w Polsce istnieje obóz, który aby zaszkodzić konkurentom gotów jest poświęcić własny kraj. Te ugrupowania trzeba przywołać do porządku.
Parę dni temu Guy Verhofstadt wezwał Stany Zjednoczone do interwencji na Węgrzech. Podał powód – Orban stanowi zagrożenie dla porządku międzynarodowego. Peter Szijjarto, węgierski minister spraw zagranicznych, jasno wyłożył, że jego państwo stanowi czynnik stabilizujący: z własnej kieszeni wyłożyło ponad miliard euro na wzmocnienie zewnętrznych granic UE. A liberałowie z Europy mają czelność wytykać Węgrom, że nie są „solidarni” z pozostałymi państwami członkowskimi i powinni stracić dotacje. „Mamy dość szantażu”, powiedział Szijjarto. Szantaż może się skończy, ale nie szykany, bo, jak zauważył Orban, Unia nie może darować Węgrom, że nie chcą przeobrazić się w państwo migrantów.
Wielki spór między Węgrami a unijnymi elitami polega na tym, że Francuzi czy Niemcy chcą po prostu sprawniej zarządzać imigracją, a Węgrzy – zatrzymać ją. Pierwsi chcą udoskonalić maszynę migracyjną, drugim zależy na jej zahamowaniu. Ci pierwsi postrzegają siebie jako humanitarną awangardę ludzkości, drugich piętnując mianem, które sprowadza na poziom niższy niż zwierzę – mianem „faszystów”. Minister Szijjarto mówi bez ogródek i ma rację: postępowe elity pchają Europę nad skraj przepaści.
Orban nie tylko nie okazuje bojaźni w polityce zagranicznej, na dokładkę stanowczo radzi sobie z siłami rozkładu wewnątrz państwa. Usunął gender z uniwersytetów, bo na Węgrzech nikt nie boi się przyznać, że to pseudonauka, ideologia o bezpodstawnych naukowych pretensjach. To nie tylko bzdura, to bzdura szkodliwa, jak twierdzą posłowie Fideszu, niszcząca chrześcijańskie wartości, na których zbudowane są Węgry. Chrześcijański kraj nie może wspierać antychrześcijańskiej ideologii, więc gender zakazano na państwowych uczelniach. Orban nie przestraszył się pisku liberalnych mediów.
Orban to nie Haider. Coraz więcej osób to dostrzega, wbrew zaciekłej propagandzie lewicy. Matteo Salvini to również nie Haider, lecz włoski patriota – „to mój bohater”, powiedział o nim premier Węgier.
Obaj, Salvini i Orban, to politycy odważni. Tę odwagę, odwagę czynu, ale i mówienia prawdy, doceniają narody, bo Europę od dawna karmiono kłamstwami. Instytut Ixe podał w czerwcu tego roku, że aż 72% Włochów popiera Salviniego. Co ciekawe, 46% wyborców Partii Demokratycznej – ugrupowania, z którego wywodził się Renzi – zgadza się z twardym stanowiskiem ministra w sprawie migracji. Liga łapie wiatr w żagle, w wyborach uzyskała 17%, teraz mogłaby liczyć na 32% głosów. Oburzenie unijnych oligarchów ma się nijak do społecznych nastrojów. To oburzenie stanowi wyraz frustracji zamkniętej klasy, która sądziła, że jej panowanie będzie trwać w nieskończoność.
Salvini nie przebiera w słowach. Podczas wywiadu dla jednej z włoskich stacji stwierdził, że Soros i organizację pozarządowe, które żyją z jego pieniędzy, chciałyby zamienić Włochy w jeden wielki obóz dla migrantów, „bo Soros lubi niewolników”. Potem to samo powtórzył na Twitterze, wywołując popłoch.
Na spotkaniu unijnych ministrów spraw wewnętrznych przywódca Ligi stwierdził, że najważniejsze dla niego jest wyciągnięcie Włochów z demograficznej zapaści, a nie wypełnianie obcymi ubytków na rynku pracy. „Rząd będzie rozliczany z liczby nowonarodzonych, a nie z długu publicznego” – oto wyczucie interesu narodowego w pełnej krasie. Nasz rząd zachowuje się pod tym względem dwuznacznie. Na portalu Bankier.pl Ignacy Morawski, ekspert, pisze tak: „Oficjalnie trwa ostry spór o to, czy Polska powinna być otwarta na imigrację, czy nie. W praktyce rząd coraz bardziej otwiera się na imigrację, która w oczywisty sposób jest jedynym sposobem, by zapobiec negatywnym konsekwencjom ekonomicznym procesu starzenia się społeczeństwa”. Demograficzna rekonstrukcja leży w interesie narodu. Sciąganie ludności z tak obcych nam kulturowo rejonów świata, jak Bangladesz lub Pakistan może tylko narodowi zaszkodzić. Liczba imigrantów rośnie z dnia na dzień. Przypominam słowa de Gaulle’a: asymilować można jednostki, lecz nie całe populacje.
Wybory do Parlamentu Europejskiego będą rozstrzygająca chwilą – mówi Orban. Do walki o Europę staną dwa obozy, promigracyjny – kierowany przez Macrona – i antymigracyjny, skupiony wokół Orbana i Salviniego. Ci, którzy naród uznają za przesąd, zetrą się z tymi, dla których naród to rzecz najdroższa. Nadchodzi moment decyzji. Do wyboru: katolicka Europa współpracujących narodów albo oligarchia wykorzenionych urzędników. Matteo Bianchi z Ligi oświadczył, że celem jest taka zmiana Unii, aby na powrót wsłuchała się w głos narodu, aby przestała funkcjonować pod dyktando Berlina i Paryża. Czy Polska może życzyć sobie innej zmiany?
Usiłuje się nam wmówić, że mamy do wyboru albo rolę przybocznych Merkel i Macrona, albo skok w objęcia Putina. Takie przedstawienie naszego położenia jest fałszywe. Stoimy przed innym albo-albo. Albo przyklaskiwanie niemieckim i francuskim pomysłom, które idą w stronę wymiany populacji europejskiej (to ze strony Merkel) i w kierunku jeszcze większego wykrojenia państwowej suwerenności z korzyścią dla klubu Euro (to Macron), albo śmiała droga ramię w ramię z Orbanem i Salvinim – walka o zachowanie tożsamości narodowej i resztek suwerenności. Jedni dążą do budowy superpaństwa zarządzanego przez oligarchów, drudzy do silnej Europy. Pierwszy wariant to polityka ułatwiona, wybór konformistyczny. Drugi wariant to polityczna przygoda, pewne ryzyko. Jesteśmy jednak w takiej sytuacji, że jeśli nie zaryzykujemy, to Polska zacznie znikać, zarówno jako naród, jak i suwerenne państwo.
Polska próbuje znaleźć się w środku, chwalić się przyjaźnią z Orbanem, a przy tym nie podpaść unijnym oligarchom. Zachować twarz wśród wyborców, którzy mają krytyczny stosunek do Unii i jej polityki, dążącej do rozbicia narodów i państw, a zarazem pilnować manier przed europejskimi dygnitarzami. Trzeba wreszcie odkryć karty, skończyć z rozkrokiem. Niektórzy ten rozkrok nazwą „realizmem”. Zdarza się, że realizm pozbawiony wyobraźni niewiele różni się od defetyzmu.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/412690-po-stronie-salviniego-i-orbana