Zamieszki w saksońskim Chemnitz, do których doszło w ostatnią niedzielę po zabójstwie Niemca zasztyletowanego przez imigranta z Bliskiego Wschodu, wywołały rytualne lamenty w niemieckich mediach i wśród polityków. A przecież zamieszki są ujściem negatywnych emocji wywołanych przez nierozważną politykę imigracyjną i towarzyszącą jej ideologię.
Oczywiście trudno usprawiedliwiać uliczne gonitwy podgolonych osiłków za napotkanymi imigrantami. Szeroko kolportowane w internecie filmy przywoływały bowiem jak najgorsze skojarzenia, przenosząc nas w wyobraźni ponad siedemdziesiąt lat wstecz. Oto zgraja powrzaskujących Niemców biegnie tyralierą po jezdni, aby w pewnej chwili rzucić się na jakiegoś nieszczęśnika, który przypadkowo wszedł im w drogę. Można sobie wyobrazić, że podobnie – choć na większą skalę – wyglądały niegdyś łowy brunatnych koszul na Żydów lub innych „obcych rasowo podludzi”. Takie obrazki we współczesnych Niemczech muszą więc budzić obawy, nawet jeśli mają bardzo ograniczony zasięg.
Wydawać by się mogło, że po półwieczu panowania w Niemczech liberalnej ideologii, która pacyfizm, obronę praw mniejszości i otwarcie na obce kultury ustanowiła nienaruszalnymi i wpajanymi każdemu dogmatami, takie sytuacje, jak ta w Chemnitz nie mają prawa się wydarzyć. A jednak zdarzają się. Pewnym wytłumaczeniem może być to, że Chemnitz (dawne Karl-Marx-Stadt) przed zjednoczeniem Niemiec znajdowało się w NRD, a zatem dogmaty te nie zdołały się tam w pełni zakorzenić. Że w byłej NRD warunki życia są gorsze niż w zachodniej części Niemiec więc mieszkańcy są bardziej sfrustrowani i podatni na podsuwane im przez nacjonalistów argumenty, że winę za ten stan rzeczy ponoszą przyjezdni odbierający pracę, zasiłki itd.
Pewnie to wszystko prawda. Jednak do zamieszek – choć na mniejszą skalę – doszło również w Düsseldorfie, a więc w zachodnich Niemczech. To wszystko oznacza, że oficjalna ideologia wielokulturowości i otwarcia na mniejszości ponosi na naszych oczach porażkę. Że nie tylko nie chroni ona społeczeństwa przed skrajnościami, ale wręcz może je wyzwalać. W jaki sposób? Choćby poprzez swoją niezdolność do autokorekty. Na niewiele się zdały sygnały ostrzegawcze, jakie dochodziły od kilku lat ze wschodnich (i nie tylko wschodnich) landów, że oto rosną w siłę ugrupowania, które można uznać za nacjonalistyczne. Nie wywołało to refleksji wśród polityków nominalnie konserwatywnej CDU, że konieczna jest zmiana strategii, że należy wyjść naprzeciw obawom tej części społeczeństwa, która sprzeciwia się przekształcaniu Niemiec we wzorcowy reżim liberalny. Zresztą być może taka refleksja pojawiła się, ale presja obowiązującej ideologii nie pozwoliła dokonać żadnej istotnej korekty politycznej. Wręcz przeciwnie, uznano, że jedynym lekarstwem jest jeszcze więcej indoktrynacji, jeszcze więcej politpoprawnej papki, jeszcze więcej Willkommenpolitik. W rezultacie jakaś część niemieckiego społeczeństwa uznała się zdradzona przez polityków głównego nurtu. To właśnie do tych ludzi zwróciła się Alternatywa dla Niemiec (AfD). Na pewno spodobały im się słowa deputowanego AfD Markusa Frohnmaiera, który w niedzielę napisał na Twitterze, że „gdy państwo nie może już chronić obywateli, ludzie wychodzą na ulice i bronią się sami”.
Niemcy – jako naród – panicznie sobie nie ufają. Boją się własnej przeszłości. I słusznie. Ale serwowana im jako antidotum na ich nacjonalizm ideologia wielokulturowości przestaje już chyba działać. Może więc wystarczy po prostu nieco zmniejszyć dawkę?
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/409774-rozruchy-w-chemnitz-to-dowod-ze-wielokulturowosc-nie-dziala