Ostatnie tygodnie były bardzo trudne dla rządu w Ankarze. Turecka lira straciła od początku roku ponad 45 proc. na wartości. Handel akcjami tureckich banków Yapi, Kredi, Akbank i Isbank został tymczasowo zawieszony, po tym jak wartość ich akcji spadła o ponad 11 proc. Inwestorzy zagraniczni zaczęli wycofywać pieniądze z Turcji.
Telefoniczna konferencja zorganizowana pospiesznie przez ministra finansów Beyrata Albayraka z ponad 4000 przedstawicielami zagranicznych firm, nie uspokoiła inwestorów. Albayrak, zięć prezydenta Recepa Tayyipa Erdogana, nie przedstawił bowiem żadnych konkretnych propozycji rozwiązania trapiącego kraj kryzysu walutowego. A inflacja w Turcji wynosi obecnie już 15 proc., i rezerwy walutowe dotkliwie się skurczyły (starczą na pokrycie importów przez 1,5 miesiąca). Zadłużenie tureckiego państwa jest wprawdzie stosunkowo niskie (mniej niż 30 proc. PKB), za to bilans handlowy jest na wyraźnym minusie, a sektor prywatny, szczególnie banki, zaciągnął w ostatnich latach ogromne kredyty w dolarach i euro (ponad 300 mld). Ten dług, wobec spadku wartości liry, zaczyna im poważnie ciążyć. Erdogan wini za kryzys USA i Izrael. Podczas przemówienia w telewizji mówił o „podstępnym spisku” i odrzucił możliwość pomocy finansowej od Międzynarodowego Funduszu Walutowego jako „próbę odebrania Turcji politycznej niezależności”.
Aby wyjść z kryzysu turecki bank centralny musiałby podwyższyć stopy procentowe, co wpędziłoby kraj – co najmniej na jakiś czas – w recesję. A taka możliwość jest politycznie nie do przyjęcia dla Erdogana. Dzięki polityce tanich pieniędzy i państwowych gwarancji kredytów nakręcał gospodarczy boom nad Bosforem. Wysoki wzrost gospodarczy pozwolił się wzbogacić całym rzeszom Turków z prowincji, którzy byli traktowani jak obywatele drugiej kategorii za rządów świeckich, wielkomiejskich elit. Wytworzyła się nowa, przywiązania do islamu klasa średnia. To ona utrzymuje Erdogana u władzy od 2003 roku. Teraz bańka grozi pęknięciem, a Erdoganowi grozi utrata władzy. Poziom bezrobocia w Turcji wynosi 12 proc. Można oczywiście mieć pretensję do prezydenta USA Donalda Trumpa, że nakładając – czysto symboliczne zresztą - sankcje na dwóch tureckich ministrów i nowe cła na turecką stal (50 proc.) i aluminium (20 proc.), wpędził wieloletniego sojusznika Waszyngtonu w poważne kłopoty. Tyle, że Erdogan sam jest sobie winien. Po pierwsze wszechobecna korupcja i nepotyzm w Turcji, a po drugie ciągła ingerencja prezydenta w politykę monetarną banku centralnego (którym kieruje zresztą jego krewny), pogorszyły kondycję gospodarczą Turcji. Model, gospodarczy, który gwarantował przywódcy rządzącej Partii Sprawiedliwości i Rozwoju (AKP) stałe poparcie przy urnach, się zwyczajnie wyczerpuje. Mechanizmy, które Erdogan odblokował po przejęciu władzy od starej kemalowskiej gwardii, przestały działać. A nie ma on żadnego pomysłu na dalszy rozwój Turcji.
Tymczasem lista – uzasadnionych - pretensji, które USA mają do Erdogana jest długa: plan Ankary by zakupić rosyjski system obrony przeciwrakietowej i przeciwlotniczej S-400 (Senat USA zakazał w odpowiedzi sprzedaż F-35 do Turcji), utrudnianie walki z ISIS (jeszcze za prezydentury Obamy), przedłużając niepotrzebnie negocjacje ws. użytkowania bazy NATO w Incirlik, inwazja w Syrii w celu zwalczania sojuszników USA, kurdyjskich bojowników YPG, torpedowanie polityki USA wobec Iranu, negocjując z Teheranem oddzielne porozumienie atomowe i obchodząc nałożone na Iran amerykańskie sankcje oraz wspieranie (także finansowe) Bractwa Muzułmańskiego w Egipcie. No i oczywiście sprawa amerykańskiego pastora Andrew Brunsona, więzionego w Turcji od 2016 roku, do którego zwolnienia Ankara się zobowiązała, oraz 20 innych obywateli USA przetrzymywanych obecnie nad Bosforem. Turcja jest gotowa oddać Amerykanom Brunsona, jeśli Waszyngton przekaże Ankarze kaznodzieje Fetullaha Gülena, którego Erdogana oskarża o współorganizację nieudanego puczu wojskiego dwa lata temu, oraz tureckiego bankiera, skazanego w Nowym Jorku za pomoc Teheranowi w obejściu międzynarodowych sankcji.
Lista pretensji tureckich do USA, którą Erdogan opublikował zresztą w amerykańskie prasie, jest równie długa. Na pierwszym miejscu: prowadzenie wojny gospodarczej przeciwko Turcji. Mnożą się więc za Oceanem głosy mówiące o tym, że lepiej byłoby, gdyby USA poszukały sobie innego partnera w regionie, a Turcja opuściła NATO, do którego „i tak dawno przestała pasować”. Inni, po stronie tureckiej, nawołują do zbudowania antyamerykańskiego bloku, wraz z Pakistanem, Iranem, Chinami i Rosją. Tylko: czy to jest realistyczne? Turecki prezydent od lat prowadzi działania zmierzające do odbudowy statusu swojego kraju jako wielkiego mocarstwa, podsycając resentymenty antyzachodnie, co prędzej czy później musiało doprowadzić do rozdźwięku z dotychczasowymi partnerami. Waszyngton wręcz oskarża Erdogana o prowadzenie „podwójnej gry”. Rosja, do której Ankara się ostatnio zbliżyła, nie będzie jednak w stanie dopomóc pogrążającej się kryzysie tureckiej gospodarce. Rosja i Turcja są zresztą rywalami w regionie, co nie pozwala Erdoganowi po prostu zastąpić Waszyngton Moskwą. Chiny zaś zgodziły się na finansowanie pojedynczych projektów w Turcji a nie na systemowe wsparcie Ankary. Pekin woli bowiem inwestować w państwa upadłe, jak Zimbabwe czy Somalię. „Kupienie” Turcji, kraju silnego, jest dla nich zwyczajnie zbyt ryzykowne. Tymczasem Turcja potrzebuje dużego zastrzyku finansowego, eksperci mówią o minimum 50 mld dolarów. Władze w Ankarze pokładają pewne nadzieje grupie BRICS, tyle, że cześć należących do grupy państw, jak RPA czy Brazylia, ma nie mniejsze problemy niż Turcja, a dotychczasowe próby rzucenia przez nie „wyzwania” Waszyngtonowi spełzły na niczym.
Większe szanse na uzyskanie pomocy Erdogan ma w UE, a szczególnie Niemczech, które mimo trudnych relacji z Ankarą w ostatnich latach (turecki prezydent nazwał m.in. niemiecki rząd „nazisatmi”), obawia się załamania tureckiej gospodarki. Jak pisze niemiecki dziennik „Die Welt” w Niemczech żyję prawie 3 mln Turków, którzy mogą w obliczu bankructwa Ankary ściągnąć tam swoje rodziny, a za nimi mogą podążyć kolejni „uchodźcy”. A to znów mogłoby zagrozić rządzącym elitom w Berlinie, bo niemieccy obywatele wciąż nie otrząsnęli się po ostatnim kryzysie migracyjnym. Tak więc w Berlinie i Brukseli liczą, że da się wypracować jakiś kompromis między USA a Turcją, a członkostwo Ankary w NATO przetrwa panowanie Erdogana. Tym bardziej iż wydaje się absurdalne, by turecki prezydent wystąpił z Sojuszu Północnoatlantyckiego, do którego Turcja należy od 1952 r., tylko po to by zatrzymać amerykańskiego pastora w więzieniu. Erdogan przy okazji zresztą znacznie przecenił, podobnie jak wcześniej Putin, wartość „swoich dobrych osobistych relacji z Trumpem”. Amerykański prezydent lubi szantażować, ale poddawać się szantażom już o wiele mniej.
To znaczy, że Turcję może czekać najpierw gospodarczy a następnie polityczny kryzys. Trudno sobie bowiem wyobrazić, by nowa erdoganowska elita, która przywłaszczyła sobie stanowiska i apanaże, była gotowa do przeprowadzenia poważnych reform, a polityka zagraniczna Turcji ostatnich kilku lat, szczególnie zaangażowanie się Ankary w Syrii, osłabiła a nie wzmocniła reżim Erdogana. Tymczasem opozycja turecka się powoli konsoliduje.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/408296-erdogan-szuka-alternatywy-dla-zachodu-nie-znajdzie-jej
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.