Europa śni o większej samodzielności w polityce obronnej. Od lat śni, ale jak do tej pory nic z tego nie wynikło. I w najbliższym czasie nie wyniknie. Jak do tej pory na naszym kontynencie potrzebna była aż dwukrotnie pomoc wojskowa zza oceanu i gdyby przyszło co do czego, byłaby niezbędna po raz trzeci…
Emancypacyjne dążenia Europy w polityce obronnej odbierane są w USA jako próby zrobienia wielkich skoków na przykrótkich nogach. I co prawda, to prawda. Niezdolność do rozwiązywania problemów nawet na własnym kontynencie przez UE uzmysłowiła dobitnie wojna o Kosowo dla Kosowian i w ogóle tragiczny rozwój sytuacji na Bałkanach, po rozpadzie byłej Jugosławii. Ale sen o silnej, zwartej i gotowej europejskiej armii, z politycznym podtekstem uwolnienia się od amerykańskiej „dyktatury” - trwa… Od dawna trwa, zanim jeszcze powstała Wspólnota Europejska.
Po raz pierwszy ideę stworzenia euroarmii wysunął premier Francji René Pleven, urzędujacy w latach 1950-52. Jej pierwowzorem miał być istniejący już Sojusz Północnoatlantycki. Różnica polegała na tym, że w skład euroarmii miały wejść tylko kraje naszego kontynentu, a dowództwo nad nią miałoby sprawować bliżej nieokreślone europejskie ministerstwo obrony. Pomysł jest więc stary jak powojenna Europa, a odkurzany i dyskutowany w ramach Wspólnoty Europejskej, jak i dzisiejszej Unii Europejskiej. Choć na tym gruncie powstały różne, mieszane formacje wojskowe, to jednak utworzenie kontynentalnej euroarmii stanowi nadal bajkę z mchu i paproci.
Powołanie stutysięcznej euroarmii proponował też prezydent RP Lech Kaczyński, co wywołało wówczas ironiczne komentarze i uśmiechy zarówno po stronie politycznych oponentów w kraju, jak i w samej Brukseli. No bo jak można sobie wyobrazić bojowe wykorzystanie takiej armii przy tak rozbieżnych ocenach sytuacji, celach i interesach państw UE w polityce międzynarodowej, zwłaszcza Niemiec i Francji. Pierwszy plan francuskiego premiera, dotyczący utworzenia europejskiego paktu obronnego upadł już w 1954r., i to z powodu sprzeciwu samej Francji, która bała się zbrojenia Niemiec. Także w innych krajach zachodniej Europy widoczny był strach przed zmianą układu sił na kontynencie i utratę choćby części politycznej suwerenności.
Ale temat euroarmii wracał jak bumerang na kolejnych szczytach UE, czy to w Kolonii, czy w Amsterdamie, gdzie m.in. rozważano możliwości przeszczepienia zbrojnego ramienia Unii Zachodnioeuropejskiej (organizacji wojskowej istniejącej od 1954r. o znaczeniu wyłącznie symbolicznym) do UE. Ostatecznie skończyło się na… rozwiązaniu UZE w 2011r. W tle rodziły się natomiast inne inicjatywy, głównie Francji i Niemiec, których spoiwem była chęć ograniczenia - jak mówiono nad Szprewą i Sekwaną – „sobiepaństwa USA” na arenie międzynarodowej. I tak np. niemiecko-francuski tandem wytyczył w langwedockiej Tuluzie plan powołania „eurokorpusu” w sile 60 tysięcy żołnierzy i przygotowanie go do samodzielnych misji. Waszyngton nie miałby nic przeciw silnej Europie, ale bynajmniej nie pod komendą Berlina i Paryża.
Do fiaska planu wchłonięcia UZE przez UE przyczyniała się m.in., postawa Wielkiej Brytanii. Wypróbowany sojusznik USA, premier Tony Blair niby przejawił zainteresowanie europejskim sojuszem obronnym, lecz była to gra w znaczone karty, aby nie dopuścić do wzmocnienia i tak już znaczącej roli francusko-niemieckiego „dyrektoriatu” w UE. Niezależnie od planów Berlina i Paryża rząd w Londynie przedstawił tzw. strategiczną Białą Księgę, której współautorem był były minister obrony i sekretarz generalny NATO George Robertson. W tym 60 stronicowym opracowaniu uwzględniono zmiany polityczne w Europie po 1989 r. i wytyczono kierunki modernizacji strukturalnej, technicznej, oraz nowe zasady finansowania wojska. Główną przesłanką było dostosowanie Królewskich Sił Zbrojnych do działań interwencyjnych na obcym terenie. W nowym budżecie obronnym zarezerwowano pieniądze m.in na zakup lotniskowców, samolotów Eurofighter i nowych rakiet nowej generacji, co nie miało absolutnie nic wspólnego z koncepcją zwolenników tworzenia euroarmii.
Coraz wyraźniejsze wówczas dążenie rządów w Paryżu i Berlinie, którym bliżej było do Moskwy niż do Waszyngtonu, do uwolnienia się od „amerykańskiego gorsetu” odzwierciedliła nowa koncepcja Europejskiej Polityki Bezpieczeństwa i Obronnej. Jej siłą napędową byli właśnie Francuzi, a akuszerem Niemcy, i jedynie zdecydowanej postawie Londynu można zawdzięczać, że ów unijny dokument nie stał się jawnie antyamerykański. Tzw. strategia Solany z grudnia 2003 r., określała zagrożenia dla europejskiego bezpieczeństwa, wyznaczała cele wspólnej polityki, pod kątem budowy przyszłej euroarmii. Niedługo potem została też powołana Europejska Agencja Obrony, której zadaniem miało być m.in. ujednolicenie europejskiego rynku zbrojeniowego.
Jeszcze bardziej skonkretyzowane działania opracowała niemiecka Fundacja Friedricha Eberta. W propagowanym przez nią dokumencie zaproponowano m.in. scalenie transportów wojskowych w jednej organizacji „European Air Transport Command”, która miałaby zastąpić wojskowe jednostki transportowe poszczególnych krajów „we wszelkich zadaniach, włącznie z kształceniem, treningiem, utrzymaniem i logistyką”, zalecono utworzenie Europejskiej Akademii Wojskowej, wspólnej Kwatery Głównej Marynarki Bałtyckiej i Rady Ministrów do Spraw Wojskowych. Jak odnotowano w tym opracowaniu, mniejsze państwa UE i tak nie są w stanie zapewnić sobie odpowiedniego zabezpieczenia i obrony, muszą więc w oparciu o ich „ograniczone możliwości” starać się „wyspecjalizować w niszowych umiejętnościach”. Czyli zadania zostały podzielone… Docelowo miałby być powołany wspólny, europejski minister obrony, który zawiadywałby prawdziwą europejską armią. Zabrakło tylko otwartego stwierdzenia, że miałby być nim ktoś z Niemiec lub Francuz… Zważywszy na oficjalne wówczas podważanie celowości istnienia NATO oraz na próby stworzenia antyamerykańskiej osi przez prezydenta Jacquesa Chiraka i kanclerza Gerharda Schrödera z prezydentem Rosji Władimirem Putinem, bardzo to byłaby „kusząca” perspektywa…
Ale, choć od czasu, gdy sekretarz generalny NATO George Robertson mawiał bez ogródek, że „Europa jest niedorozwinięta pod względem wojskowości”, nic się nie zmieniło, koncepcja euroarmii pozostaje wiecznie żywa. Pomijając fakt, że pod względem technicznym armia USA jest i długo jeszcze będzie dla europejskich sojuszników z NATO niedoścignionym wzorcem, czy można w ogóle mówić o tworzeniu euroarmii w sytuacji tak rozbieżnych celów politycznych i interesów w rozrośniętej Unii Europejskiej? Owszem, w międzyczasie powstały mieszane grupy bojowe, które jednak nigdy, nigdzie i do niczego się nie przydały.
To jasne, że podniesienie tematu euroarmii przez prezydenta Lecha Kaczyńskiego miało wymiar głównie propagandowy. Dokładnie taki sam, jaki ma dzisiaj odświeżanie tej koncepcji przez europejskich polityków. Słowa, słowa…, w zależności od aktualnej sytuacji i z której strony wiatr zawieje. Nikt inny, tylko kanclerz Angela Merkel na jubileuszowym szczycie UE w Berlinie mówiła jedynie o „potrzebie zbliżenia się do wspólnej europejskiej armii”. W praktyce oznacza to wszystko i nic. Kanclerz zdaje sobie sprawę, że głośno wszyscy będą tę ideę popierali, wiedząc w duchu, że Europa nie jest jeszcze na to gotowa i w przewidywalnej perspektywie nie będzie, że NATO wciąż odgrywa fundamentalną, niezastąpioną rolę dla naszego zbiorowego bezpieczeństwa.
Ale sen o euroarmii trwa. Nawet, gdyby powstała (co wątpliwe również z tego względu, że kraje UE nie spełniają swych podstawowych zobowiązań wobec NATO), z uwagi na różne polityczne preferencje państw wspólnoty byłaby armią z ograniczoną odpowiedzialnością. Tak na terenie Europy, jak i poza nią, ponieważ UE nie ma spójnej polityki zagranicznej, a tym bardziej nie stać jej na samodzielność w polityce globalnej.
Ze zdumieniem dostrzegam, że mechanizm wypierania rzeczywistości i promowania ideologicznych rozwiązań powielany jest obecnie w kolejnej dyskusji o bezpieczeństwie europejskim. Zamiast wzmacniać sojusz NATO i więzi transatlantyckie, kolejny raz słyszymy apele o więcej Europy. Słyszymy apele i propozycje zbudowania europejskiej obrony
— skomentował toczącą się dyskusję kilka dni temu Witold Waszczykowski na portalu Onet. Były szef polskiej dyplomacji nie owija sprawy w bawełnę.
Za europejskimi inicjatywami stoi antyamerykańska ideologia i gra o zyski koncernów zbrojeniowych. Właściwa przyczyna tych niepowodzeń tkwi jednak w doktrynalnym podejściu. Nie może powstać europejska armia, jeśli Europa nie ma wspólnej polityki obronnej. Nie może powstać taka polityka obronna, jeśli Europa nie posiada wspólnej i jednoznacznej definicji zagrożeń. A nie może powstać taka definicja, gdyż Europa nie ma wspólnej polityki zagranicznej, opisującej wspólne cele polityczne na arenie międzynarodowej
— wywodzi Waszczykowski.
I tu koło się zamyka. Nie oznacza to bynajmniej, że polski rząd powinien mówić tym samym tonem; przeciwnie, mając świadomość, że euroarmia to iluzja, powinien mówić o potrzebie łączenia sił i środków, bo – z uwagi na położenie geograficzne naszego kraju - im więcej współpracy i powiązań w polityce obronnej, tym lepiej. Nazywa się to sztuką dyplomacji. Tymczasem, o czym jestem przekonany, prędzej w Niemczech powstanie… Legia Cudzoziemska, niż bezzębna euroarmia wydobędzie się z fazy dywagacji…
-
Nie musisz wychodzić z domu, by przeczytać najnowszy numer tygodnika „Sieci”!
Kup e - wydanie naszego pisma a otrzymasz dostęp do aktualnych jak i archiwalnych numerów największego konserwatywnego tygodnika opinii w Polsce. Szczegóły na: http://www.wsieci.pl/e-wydanie.html.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/407467-predzej-w-niemczech-powstanie-legia-cudzoziemska
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.