W wywiadzie dla brytyjskiego tabloidu Daily Mail, Donald Trump zapowiedział, że będzie kandydował na drugą kadencję w 2020 roku. „Wygląda na to, że wszyscy mnie chcą” – powiedział z właściwą sobie skromnością.
Wszyscy na pewno nie, ale jednak wygrał wybory, a „ci, którzy go nie chcą”, czyli amerykańska lewica, okazała się mniejszością. Trump jako doświadczony businessman wie, że „tylko aktywne marzenia się liczą”, i już zaczyna je „aktywizować”. I, spójrzmy realistycznie, czy ma wśród demokratów równego sobie kandydata? Jest tylko skompromitowana Hillary Clinton, której nawet demokratyczny establishment nie traktuje nadmiernie poważnie. W dodatku Donald Trump przyzwyczaił się działać w ekstremalnie trudnych warunkach, od pierwszego dnia kampanii wyborczej bezustannie krytykowany, obrażany, oblewany wiadrami pomyj. I gdyby nie jego ego jak stąd do Timbuktu i wiary w siebie, płynącej z sukcesów w przedsięwzięciach biznesowych, mowy nie ma, żeby dał sobie z tą globalną i totalną krytyką radę. Inną cechą Trumpa, sympatyczną dla konserwatystów, a nienawistną dla liberalnej lewicy, jest jego kompletna odporność na polityczną poprawność. Trzecią, rezultat wieloletniej działalności przedsiębiorcy, przeświadczenie, że najważniejszy jest sukces. Politykę także traktuje w kategoriach sukces – porażka. Trudno powiedzieć, dobrze to czy źle.
Rozumiem, że Europejczyka może bawić ten amerykański Ken z fantazyjną zaczeską, w dwa numery za dużym garniturze – swoją droga stać go przecież na cacka z londyńskiego Savil Row! – z byłą modelką u boku. Ale Amerykanów z kolei śmieszą Europejczycy, skłóceni, przeintelektualizowani, pompatyczni, zarozumiali, choć jutro wykuwa się nie w Europie, lecz w Ameryce i Azji. Punkt widzenia zależy od punktu urodzenia. Ale na szczycie NATO w Brukseli to Donald Trump, choć jak zwykle stosując terapię szokową, pokazał nam, jak należy dbać o interesy swojego kraju oraz rozmawiać z bezczelnymi i egoistycznymi partnerami. Metodą Hitchcocka, „najpierw trzęsienie ziemi, a potem coraz straszniej”. Tyle, że u Trumpa „potem”, kiedy partnerzy są już w stanie głębokiej paniki, następuje etap uspokojenia. Jednak nikt nie powie, że ze wspólnikami na kolanach negocjuje się gorzej, bo z pewnością lepiej.
A więc najpierw w Brukseli padły słowa, które w kuluarach i prywatnych rozmowach słychać było od lat, choć nikt nie ważył się wypowiedzieć ich publicznie. Amerykański prezydent rzucił, „Wierzę w NATO, ale to smutne i niesprawiedliwe wobec amerykańskich podatników, że gdy my rozkładamy parasol bezpieczeństwa nad Europą, a oni wykładają aż 3.5% PKB na zbrojenia, państwa członkowskie NATO nie płacą nawet 2%.” A potem padł kolejny zarzut: „Ameryka strzeże bezpieczeństwa Niemiec przed Rosją, a one podpisują z nią duże umowy na dostawę ropy i gazu. I płacą Rosjanom rocznie wiele miliardów dolarów, które ona potem wydatkuje na zbrojenia, które mogą się obrócić przeciw Europie, także Niemcom. To przecież absurd”. Oczywiście, że absurd. Prezydent Trump dodał jeszcze jak to Niemcy, godząc się na zakup wielkich ilości ropy i gazu z Rosji, stają się „zakładnikami Rosji”, podczas gdy „Polska i inne kraje starają się dywersyfikować dostawy energii”, czym rozjuszył i tak już zirytowanych eurokratów. Pocałunek i policzek ozwały się razem, bo zaraz potem Angela Merkel obwieściła, że „Niemiecka Republika Federalna jest krajem wolnym i suwerennym”, co jednak nie zabrzmiało zbyt przekonywująco. No i wtedy Donald Trump był już w drodze na Wyspy Brytyjskie.
Wizyta amerykańskiego prezydenta w Wielkiej Brytanii, to był majstersztyk logistyki i politycznej dyplomacji. Starły się tutaj dwie racje. Po pierwsze, jego przyjazd leżał w interesie Zjednoczonego Królestwa, osamotnionego w bataliach z Unią i szukającego sojuszników, nie mówiąc o historycznych special relations. Z drugiej strony, były zapowiedzi manifestacji ulicznych w Londynie. Jednym słowem, organizatorzy zrobili wszystko, żeby trzymać Donalda Trumpa z daleka od niespokojnej stolicy. Tak więc, zamiast na Downing Street, gdzie zwykle odbywają się oficjalne rozmowy z przywódcami państw, prezydentami i premierami, Theresa May zaprosiła gościa do Chequers, letniej siedziby premierów, z daleka od Londynu. Podobnie Elżbieta II. Zamiast, zgodnie z obyczajem, przyjąć dostojnego gościa w swoim „biurze”, w Pałacu Buckingham, zaprosiła go do swojego „domu”, do Zamku Windsor. I nie na oficjalną kolację, lecz tradycyjną herbatę. Czyli, grzecznie, nie uwłaczając gościowi, ale poniżej protokolarnej formuły full state visit.
I kolejna ciekawostka, o której nie mówiły polskie media. Pisano o „Brytyjczykach, którzy nie chcą Trumpa na angielskiej ziemi” i pokazywano banery z napisami „Trump go home!”. Ale prawda jest taka, że to nie Brytyjczycy, ale ich część, w dodatku mniejszość nie chciała prezydenta, lewica liberalna. Jakie media pluły na Trumpa i manipulowały liczbą manifestacji oraz manifestantów? BBC, ITV, Guardian, Independent. A kto brał udział w protestach, zresztą skromniejszych niż się spodziewano? A politycy, członkowie i sympatycy lewicowych partii, Labour Party, Liberalnych Demokratów i Zielonych, związkowcy, studenci i zawodowi demonstranci, od zawsze na garnuszku podatników. Natomiast konserwatywne gazety Times, Daily Mail i Sun twierdziły zgodnie, że „Theresa May podjęła właściwą decyzję, by traktować prezydenta Stanów Zjednoczonych z szacunkiem” i że „Donald Trump ma całkowitą rację oczekując, iż NATO wzmocni swoje działania wobec Rosji”. I krytykowały sytuację, kiedy „tylko 5 z 29 członków NATO osiąga w wydatkach na obronność próg 2%”, a „państwa europejskie wolą finansować rozdęte wydatki socjalne i wspierać swoje wielkie firmy”. Media konserwatywne punktowały „unijnych pasażerów na gapę”, nie wywiązujących się ze zobowiązań budżetu na bezpieczeństwo, stan brytyjskiej armii, „niedofinansowanej i archaicznej” oraz, tak, broniły racji Trumpa. „Przyjrzyjmy się jego natarciu na rząd w Berlinie za pompowanie miliardów euro w rosyjską gospodarkę, przy jednoczesnym oczekiwaniu, że to Stany Zjednoczone zapłacą rachunki NATO za obronę Niemiec przed Rosją”. Takie informacje pokazują jednak inny obraz tego, co działo się podczas wizyty Trumpa „na brytyjskiej ziemi”, prawda?
No i, jak mówią Anglicy, ”ostatnia noga” europejskiej tury Trumpa, Helsinki i spotkanie z Putinem. Przełom w stosunkach amerykańsko – rosyjskich czy początek długiej drogi?** Jedni komentatorzy byli dobrej myśli, inni wręcz przeciwnie. Na agendzie podczas spotkania 1: 1, była podobno Syria, Ukraina, Krym, Iran i Izrael, Nord Stream 2, terroryzm i cyberbezpieczeństwo. O ile jednak na konferencji prasowej doczekaliśmy się deklaracji na temat wspólnych akcji w likwidacji państwa islamskiego, zapewnienia bezpieczeństwa Izraelowi i akcji humanitarnej dla Syryjczyków z obozów uchodźców w Turcji i Libanie, co do reszty, ani deklaracji ani informacji. Padały wprawdzie filozoficzne sentencje Trumpa, ”wolałbym zaryzykować coś w imię pokoju niż pokój w imię czegoś”, słyszało się bałamutne zwierzenia Putina o tym, że wprawdzie „państwo rosyjskie nie ingerowało w kampanię wyborczą Trumpa”, ale „każdemu wolno mieć swojego faworyta w biegu do Białego Domu, zwłaszcza tego, który opowiada się za współpraca z Rosją”. Trump żartował, że „wprawdzie stosunki USA i Rosji nigdy nie były gorsze, ale to zmieniło się cztery godziny temu”, a Putin dodawał koncyliacyjnie, że „nie udało się rozwiązać naszych problemów, ale zrobiliśmy pierwszy krok”. I tylko między wierszami można było wyczytać, że stanowisko Trumpa w sprawie imperialnej polityki Kremla, Ukraina, Krym, wsparcie dla reżimu Assada, ingerowanie w kampanie wyborcze w Stanach Zjednoczonych, rożni się od stanowiska Putina. A zdanie Trumpa „kiedy już powstanie Nord Stream 2, będziemy konkurować z Rosja o europejski rynek energetyczny”, to sygnał, że nie będzie wywierał specjalnych nacisków, aby przerwać budowę gazociągu. Reszta jest milczeniem. No i, niewątpliwie, szczyt w Helsinkach działa na korzyść Rosji. Jeszcze niedawno izolowana, teraz – przecież już po aneksji części Gruzji, Krymu i wschodniej Ukrainy – znowu w butach supermocarstwa.
A więc czy warto było? Widać, że prezydent Trump nie ma złudzeń co do imperialnych ambicji Rosji. Ale mimo to uznał, że należy podjąć dialog. Podobnie jak w przypadku Korei Północnej. Nadmierny optymizm Amerykanina? Brak znajomości historii imperialnej Rosji i mentalności oficera KGB? Kto kogo? Trzeba będzie sporo czasu, żeby doczekać się odpowiedzi na te pytania.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/404195-europejskie-tournee-prezydenta-trumpa