Oczywiście nie wiemy, co zdarzyło się w Helsinkach. I oczywiście nic nie jest trwałe i wszystko jeszcze zdarzyć się może. Ale te znaki, które zostały publicznie okazane można interpretować tylko w jeden sposób: Donald Trump uznał, że z Władimirem Putinem rozmawia się owocnie, i są szanse na porozumienie.
Jakie? Tego, oczywiście, nie wiemy. Ale narzuca się najprostsze wyjaśnienie: w zamian za jakieś gwarancje, związane z sytuacją w Syrii, koniecznością poskromienia Iranu (z którym dość blisko momentami współpracuje Moskwa) i zapewnienia bezpieczeństwa Izraela (co zwłaszcza dla amerykańskiej prawicy jest postulatem absolutnie numer jeden) Trump zdecydował się na jakiś rodzaj wyjścia naprzeciw Putinowi w kwestiach, dotyczących naszego regionu.
Charakterystyczne jest, że prezydent USA milczał publicznie o Ukrainie; a wyrażenie, bodaj ezopowym językiem, troski o całość tego państwa byłoby tak naturalne i oczywiste w praktyce dyplomatycznej, że jego brak sam w sobie jest komunikatem. Milczał też, gdy Putin sugerował, że USA powinny nakłonić rząd w Kijowie do akceptacji rosyjskiej wizji rozwiązania problemu Donbasu, sprowadzającej się do formalnego przekazania terenów kontrolowanych przez separatystów Ukrainie przy jednoczesnym – de facto – zagwarantowaniu dalszego sprawowania tam władzy przez tych ostatnich. „Trump sprzedał mój kraj” – lamentuje dyrektor EBOR na Ukrainę, były minister finansów Oleksander Sawczenko, i choć jest w tym ton przesadnej histerii, to zarazem trudno uznać, że Kijów nie ma powodów do niepokoju.
Niemal równie znamienne jest to, że o ile przed spotkaniem z Putinem Trump bardzo eskalował swoje niepokoje związane z North Stream 2 („Niemcy są totalnie kontrolowane przez Rosję”, amerykańskie groźby sankcji dla europejskich firm, uczestniczących w tym projekcie), o tyle w Helsinkach frazeologia uległa radykalnej zmianie. O sankcjach nie było mowy, za to Trump powiedział stoicko, że „skoro Merkel tak zdecydowała, to powstanie”, a my, Amerykanie, po prostu „będziemy z tym gazociągiem konkurować”.
Charakterystyczne też, że – jak wynika z doniesień – helsińskie spotkanie było jedynym tego rodzaju od zawsze, podczas którego obie strony nie robiły notatek. Co nadwrażliwym historycznie może przypomnieć słynną scenę z jednej z rozmów Churchilla ze Stalinem, podczas której ten pierwszy wypisał na kartce proponowany przez niego podział wpływów brytyjskich i radzieckich w różnych krajach Europy Środkowowschodniej, by potem wstydliwie zaproponować jej spalenie.
Przykre wrażenie robiło też coś, co można by nazwać wyciąganiem przez Putina pomocnej dłoni do Trumpa w kwestii rozmaitych dotyczących jego relacji z Rosją zarzutów, formułowanych w USA. A także milczenie Amerykanina, gdy prezydent Rosji oskarżał Billa Browdera, amerykańskiego finansistę, byłego szefa zamordowanego w moskiewskim więzieniu Sergieja Magnitskiego, o przestępstwa finansowe, które dotąd i Amerykanie, i cały Zachód jednogłośnie odrzucają jako sfabrykowane z przyczyn politycznych.
A wszystko to razem miało miejsce tuż po ogłoszeniu przez amerykańskie służby, że konkretni, wymienieni z nazwiska oficerowie GRU uczestniczyli w hakowaniu kampanii wyborczej Hillary Clinton. Pogłębia to wrażenie rozdarcia na tle Rosji – nie tylko w amerykańskim establishmencie jako takim, ale również w amerykańskiej administracji.
Bardzo znany konserwatywny publicysta, Ross Douthat, wezwał w związku z tym, by choć jeden z najważniejszych zajmujących się zagranicą i sferą bezpieczeństwa urzędników z administracji Trumpa demonstracyjnie ustąpił, aby pokazać, ze stało się coś bardzo niedobrego.
*
Nie należy popadać w histerię, ale dla naszego regionu to, co stało się w Helsinkach to sygnał niedobry, choć oczywiście dla będącej członkiem NATO i goszczącej wojska amerykańskie Polski znacznie mniej, niż dla krajów poradzieckich. Nie należy jednak tracić z pola widzenia ważnych elementów sytuacji, które można uznać za tonujące ten niedobry sygnał.
Po pierwsze, jak napisałem wyżej – amerykański establishment jest, jeśli chodzi o Rosję, niemal w całości innego zdania niż Trump. Podział ten jest bardzo emocjonalny. I prezydentowi niełatwo byłoby przezwyciężyć opór wobec pomysłów nowego resetu.
Po drugie – dotąd z reguły Rosjanie psuli sami sobie tego rodzaju momenty, próbując zbytnio przyprzeć – nawet szczerze w tym momencie pragnących porozumienia – partnerów do muru, i zmusić ich do oddania więcej, niż ci skłonni byliby poświęcić. To w historii, tej bliższej i tej dalekiej działo się z taką regularnością, że nie jest naiwnością założenie, że może (choć nie musi) stać się i teraz.
Po trzecie wreszcie – warto pamiętać niedawny szczyt, odbyty przez Trumpa z dyktatorem Korei Północnej. Poziom zadowolenie i deklarowanego przełomu był wtedy większy, niż teraz. Tylko że… jak dotąd wszystko wskazuje, że realnie nie zmieniło się nic; Phenian nadal objęty jest sankcjami. Tak może być i teraz.
Niezależnie od tego wszystkiego należy jednak mieć nadzieję, że sternicy naszej polityki międzynarodowej mają w zanadrzu plan, jak – gdyby mimo wszystko realizował się niedobry scenariusz – ugrać na nim coś dla naszego kraju. Na przykład, zyskując – dla uspokojenia nas, jako ważnego partnera – jakieś dodatkowe gwarancje bezpieczeństwa.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/404147-helsinki-nie-wiemy-co-sie-stalo