„Sonderweg”, czyli szczególna, odrębna droga rozwoju Niemiec w dziejach nie była tylko wymysłem nazistów. I nie skończyła się wraz z upadkiem Trzeciej Rzeszy.
Idea wydawania „Ilustrowanej historii….” jakiegoś kraju, tradycji czy zjawiska wydaje się trącić myszką. Jednym przychodzi wówczas na myśl niezapomniany pan Garamond z „Wahadła Foucault”, wydawca tak przedsiębiorczy, że swą „Ilustrowaną historię metali” uświetniać chciał zdjęciem cyklotronu i reprodukcjami sztychów alchemicznych, a wszystko to po kosztach własnych. Inni pamiętają podobne dokonania wydawców z krajów rozwiniętego socjalizmu: drukowane były te tytuły na kredowym papierze w Jugosławii czy NRD, ważyły dwa pudy, a kolory i tak się rozłaziły. Generalnie – ni to pies, ni wydra, a przypadkowe w gruncie rzeczy reprodukcje na pół strony nie wiadomo, czy bardziej służą rozbiciu akapitu, czy podbiciu ceny.
Inaczej jednak się dzieje, gdy sama opowieść o przeszłości wysnuwana jest właśnie z dziejów poszczególnych przedmiotów, z historii rzeczy oraz ich twórców, właścicieli i kustoszy. Przypomina to trochę początki archeologii, gdy nie było jeszcze niczego – kronik, odczytanych pism klinowych, metod datowania przy użyciu węgla radioaktywnego, badania pokładów ziemi i mitochondriów księżniczek, kiedy całą opowieść trzeba było wysnuć z grudki zgliszcz i głowni miecza. Może nie przypadkiem największym rzecznikiem powrotu do opowiadania historii przez pryzmat przedmiotów jest archeolog z wykształcenia, norweski badacz Bjørnar Olsen.
Olsen i jego entuzjaści zrobili wiele, by spopularyzować tę koncepcję, w oparciu o nią wyrastają kolejne świetne wystawy, z „Rzeczami warszawskimi”, ekspozycją stanowiącą rdzeń odnowionego Muzeum Warszawy, na czele. Nie zawsze jednak muszą to być, jak w okaleczonej pamięci warszawskiej, szczątki – „pokolenia tapet, antyczność konfitur” i przesiewane w metalowych sitach okruchy porcelany, jak chciał Miłosz, wracając do swojego starego konceptu w późnym wierszu „Z notatnika oficera Rudolfa Groethe (1944)”. Czasem mogą to być kunsztownie przechowane, piękne rzeczy z ojczyzny oficera Rudolfa Groethe. Rzeczy niemieckie.
Pomyślałem o tym, biorąc do rąk dzieło kustosza British Museum: najdoskonalszą, z jaką zetknąłem się dotąd, książkową próbę opowiedzenia o wielkiej przeszłości przez pryzmat i za pomocą przedmiotów. Neil MacGregor nie napisał „Ilustrowanej historii Niemiec”, zestawiając przewidywalne hasła i epoki (plemiona germańskie, pierwsze dynastie i krucjaty, Reformacja, Prusy, Bismarck i dwie wojny), by okrasić je talią portretów w perukach i wyciągniętej z gablot białej broni. Nie: z talentem historiografa zachęca do refleksji nad osobliwościami dziejów Niemiec, nad ich szczególnym doświadczeniem, które nie zaczęło się ani w chwili, gdy frustracja i pycha zaczęły prowadzić je ku koszmarowi Tysiącletniej Rzeszy, ani wcześniej, w czasach Fryderyków.
Nie szukając łatwych usprawiedliwień ani nie bębniąc oskarżycielsko, badacz rozważa niemiecką „Sonderweg”: rozproszenie i wielość potencjalnych centrów narodu, nie ze swojej winy „zbyt dużego na Europę Środkową”, a za sprawą średniowiecznych i późniejszych kolonizacji obecnego i we wschodniej części kontynentu, od ziem bałtyckich, przez Powołże, po Siedmiogród, co rodziło tradycje, ale i ambicje. Narodu, dodajmy, przez większość swego czasu, aż do XIX-wiecznych zjednoczeń, nie posiadającego
wspólnej historii ani państwowości, rozproszonego i przez stulecia poszukującego zjednoczenia – rzecz, która brzmi zaskakująco znajomo w polskich uszach – za sprawą języka i kultury. Odtwarza budowanie kolejnych „narracji”, coraz bardziej agresywnych i mitologizujących przeszłość, a następnie jedyną jak dotąd we współczesnym świecie tak konsekwentną (co nie znaczy, że w pełni udaną) próbę zbudowania nowej, „pokutnej” powojennej tożsamości narodowej. Uświadamia, że przez co najmniej sto lat, od połowy XIX do połowy XX wieku Niemcy były swoistym „laboratorium nowoczesności”, doświadczając z wyjątkowym natężeniem wielu sił i ciśnień modernizacji, od potęgi związków zawodowych, przez hiperinflację, po rozkwit awangard, sztuk i nauk. Mniej przyniosło im to szczęścia niż podobnemu laboratorium na skalę światową, czyli Stanom Zjednoczonym.
Słychać w tych refleksjach gorycz narratora z „Doktora Faustusa” i czytałbym tę książkę nawet, gdyby wydrukowana była maczkiem, z pojedynczym odstępem wersów. Tak jednak nie jest: to również opowieść o rzeczach i dziełach niemieckich. O Notgeld, czyli drobnych pieniądzach zastępczych, emitowanych podczas hiperinflacji przez setki miast i miasteczek, których projektanci odwoływali się do miejscowych tradycji i lęków. O bursztynowych kuflach i białozłotych filiżankach, traktowanych jako prestiżowe prezenty władców. O Hitlerze siedzącym wygodnie w fotelu Bauhausu i pochodzącym z kręgu Bauhausu artyście, który zaprojektował bramę KZ-tu w Buchenwaldzie. O „pomniku spalonych książek” (pod wprawioną w bruk szklaną taflą rzędy pustych, białych regałów) i o „Unoszącym się aniele”, żałobnej rzeźbie Ernsta Barlacha z katedry w Güstrow. Ale i o „Nosorożcu” Albrechta Dürera, który swymi uszami i pancerzem tylu ocalił od melancholii…!
Opowieść ta, jak dowiadujemy się dopiero z „Podziękowań” na końcu tomu, powstała na kanwie wcześniejszych projektów British Museum: wystawy czasowej, a następnie cyklu audycji BBC. To ostatnie wyjaśnia osobliwość, która nie znikła w kolejnych redakcjach tomu: obyczaj „oddawania głosu” przez narratora świadkom i ekspertom, obfitość zaskakujących cytatów. To dobrze jednak: książka MacGregora zawiera dzięki temu wiele myśli, wiele rzeczy, wiele głosów.
O książce Neila MacGregora, „Niemcy. Zbiorowa pamięć narodu” (tłum. Tomasz Tesznar, Wyd. Zysk i S-ka, 2018) oraz wydanych po raz pierwszy, nieznanych dotąd zapiskach Gustawa Herling-Grudzińskiego, poprzedzających o półtorej dekady „Dziennik pisany nocą” („Dziennik 1957-1958”, Wydawnictwo Literackie, 2018) – w najnowszym wydaniu tygodnika „Sieci”.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/402427-rzeczy-niemieckie