Szefowie ośmiu rządów z dwudziestu ośmiu państw członkowskich Unii Europejskiej spotkają się w niedzielę, aby radzić, jak pokonać kryzys imigracyjny. W gruncie rzeczy nie chodzi jednak tylko o znalezienie wyjścia z klinczu, w który same Europę wpakowały…
Ma to być „szczyt nieformalny”. Tak przynajmniej nazywają tę debatę jej udziałowcy. Już samo określenie: „szczyt”, nawet jeśli „nieformalny”, brzmi jak uzurpowanie sobie prawa do decydowania za innych, za całą wspólnotę. Tak, jakby to właśnie narzucanie woli w UE głównie przez Niemcy i Francję, notabene nie tylko w kwestii polityki imigracyjnej, nie było praprzyczyną zaistniałego kryzysu, w tym ostatnim przypadku począwszy od samowolnej, z nikim konsultowanej decyzji kanclerz Angeli Merkel o otwarciu drzwi do Europy. Skutki wszyscy znają - niekontrolowany eksodus kilku milionów przychodźców, w zdecydowanej większości ekonomicznych, często z opłakanymi skutkami. Dziś ta sama kanclerz Merkel wzywa do znalezienia „europejskiego rozwiązania” tego nabrzmiałego problemu. Można rzec, lepiej późno niż wcale, gdyby nie fakt, że w istocie jest to tylko jedna z odsłon wyraźnych już pęknięć w UE na tle fundamentalnego dla wspólnoty pytania: w jakim kierunku zmierza i czym ma być w przyszłości?
Szkopuł w tym, że Niemcy i Francja nadal tkwią w przekonaniu o swej wiodącej roli na kontynencie, nieformalnego przywództwa ich „dyrektoriatu”. Idea zorganizowania „nieformalnego szczytu” w sprawie imigrantów zrodziła się właśnie podczas spotkania tzw. grupy roboczej szefów Komisji Europejskiej z kanclerz Merkel i prezydentem Emmanuelem Macronem w Domu Gościnnym rządu federalnego, na zamku w Mesebergu pod Berlinem. Dobrze, że toczą się wielostronne rozmowy, źle, jeśli z góry zakładany jest podział na strony, w których jedni uważają się za decydentów, a inni mieliby posłusznie wykonywać ich wolę. Ten numer w dzisiejszej Europie już nie przejdzie, może jedynie spowodować jeszcze ostrzejsze podziały, a wręcz rozłam w łonie samej unii.
Czyż samo okrzyknięcie debaty w gronie wybranych z wybranych nie podważa zaufania niepodległych krajów członkowskich do idei wspólnej Europy, w której ich podmiotowość sprowadzana jest do instrumentalnego, wręcz przedmiotowego traktowania przez Berlin i Paryż? Nie chodzi bynajmniej o kryzys imigracyjny, w tle niemiecko-francuski tandem dogaduje również koncepcję utworzenia unii w… unii. Do tego nowego tworu miałyby wejść państwa eurostrefy, z własnym budżetem i odrębnymi środkami na przeprowadzenie niezbędnych reform oraz finansowanie ich finansowej kulawizny. Największymi beneficjentami byłyby, a jakże, Francja, która po prawdzie już na początku nie spełniała kryteriów konwergencji walutowej przed przyjęciem euro (jak w wielu przypadkach, w realizacji tego projektu pomogła wówczas twórcza buchalteria), ani latami, do dziś, nie dotrzymywała dyscypliny finansowej, czytaj: warunków stabilizacji euro, oraz Niemcy, które znalazły się między młotem a kowadłem: płacić na Francję nie chcą, ale krach projektu eurowaluty oznaczałby dla naszych zachodnich sąsiadów jeszcze gorsze problemy finansowe i gospodarcze.
Kanclerz Merkel jest świadoma tej sytuacji i usiłuje na swój sposób wygaszać punkty zapalne: w miarę możliwości bez utraty twarzy i nadszarpniętych wpływów korygować swą absurdalną „Willkommenspolitik”, jako „rozwiązanie europejskie” (a tym samym zniwelować konflikt wewnątrz koalicji z siostrzaną CSU i nie popaść w spór z socjaldemokratami z SPD), jak również wyjść naprzeciw oczekiwaniom Francji, poprzez choć częściowe ustępstwa wobec propozycji prezydenta Macrona odnośnie do wzmocnienia(?) eurostrefy. To ostatnie ma szczególne znaczenie, wziąwszy pod uwagę sytuację po niedawnych wyborach w Austrii i we Włoszech. Stąd usilne zabiegi Niemiec, by móc już w przyszłym tygodniu przedstawić Radzie Europejskiej „jednolite stanowisko” ósemki w kwestii polityki imigracyjnej.
Wszystko to nie zmienia faktu, że gra w istocie nie toczy się tylko wokół tych problemów. Niemcy ani myślą o utracie dotychczasowych wpływów; jeśli w polityce imigracyjnej nastąpią jakieś uzgodnienia, rząd federalny będzie starał się przekuć swą klęskę na tym polu w sukces, jako współinicjator i współautor ewentualnych uzgodnień i rozwiązań. Zadanie trudne, bo prócz przyjmowania jedynie do wiadomości i puszczania mimo uszu przez Berlin i Paryż stanowiska Grupy Wyszehradzkiej, są jeszcze takie postaci, jak np. nastawiony bardzo krytycznie wobec Merkelowej „Wilkommenspolitik” nowy kanclerz Austrii Sebastian Kurz. Jego żądania rygorystycznego ograniczenia napływu imigrantów do Europy interpretowane są w Berlinie, jako… mieszanie się w wewnętrzne sprawy Niemiec. W grze są również Włochy, których nowy rząd premiera Giuseppe Conte nie wpuszcza do portów statków organizacji pozarządowych z imigrantami, nie podoba mu się także ubezwłasnowolnienie w eurostrefie.
Premier Conte początkowo zapowiedział, że nie pojedzie do Brukseli na ów „nieformalny szczyt”, a formalną przyczyną jego odmowy był przeciek już przygotowanej… deklaracji końcowej po tym spotkaniu. Szef włoskiego MSW, wicepremier Matteo Salvini wypalił bez ogródek: „Jeśli mamy pojechać tylko po to, żeby podpisać kartkę przygotowaną już przez Niemców i Francuzów, to lepiej zaoszczędzić pieniądze na tę podróż”. Jego zdaniem projekt deklaracji pozostawiał wątpliwości, że zamiast wsparcia dla Włoch zalewanych fala imigrantów, zostaną im podesłani kolejni przybysze. Ostatecznie premier Conte uległ usilnym, telefonicznym namowom kanclerz Niemiec. Jak oznajmił poprzez internet, Merkel „wyjaśniła” mu, że projekt deklaracji końcowej „będzie odłożony na bok” i, że „stanowisko Włoch zostanie wzięte pod uwagę” - „Zobaczymy się w niedzielę w Brukseli”, zakomunikował.
Czym zakończy się nieformalne szczytowanie ósemki (Niemiec, Francji, Hiszpanii, Austrii, Włoch, Grecji, Malty i Bułgarii)? Jak można się spodziewać, Merkel wespół z Macronem dołożą wszelkich starań, aby ich spotkanie zakończyło się „konsensusem”, czytaj: „sukcesem”. Wątpliwy to będzie sukces. Niczego bowiem jeszcze nie będzie oznaczał i nie załatwi, będzie niczym pudrowanie wrzodów. Rzeczywistych zmian w wewnątrzunijnej polityce można spodziewać się dopiero po zmianie układu sił, a mianowicie po zbliżających się wyborach do europarlamentu. A ta, biorąc pod uwagę dzisiejsze nastroje w krajach członkowskich wspólnoty, nastąpi jak amen w pacierzu. Jak przewiduje szef grupy Europejskiej Partii Ludowej w Parlamencie Europejskim Manfred Weber, „będzie to prawdziwa bitwa o Europę”. Ten niemiecki europoseł ostrzega: jeśli do tej pory „nie zostaną ogarnięte” bieżące problemy, Europie „grozi wzrost (wpływów) prawicowych i lewicowych populistów” - ”biada nam, jeśli tego nie uporządkujemy”. Pozostaje tylko pytanie, co, kto i jak rozumie przez „porządek”…
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/400814-bitwa-o-europe
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.